#4 To nie sen

Każdy z nas pewnie miał kiedyś taki sen, kiedy wydawało mu się, że coś się dzieje naprawdę. Budził się zlany potem, często w trakcie krzyku i kiedy już dotarło do niego, że to tylko senny koszmar, mógł odetchnąć z ulgą. Wziąć kilka głębokich wdechów i zapomnieć o dziwnych sytuacjach, które tworzyły się w nocy w jego głowie. Ja miałam zupełnie na odwrót. Mimo, że wtedy wszystko działo się jak w jakiejś mgle, w zawieszeniu, to doskonale pamiętam to uczucie, kiedy budziłam się rano i w tych pierwszych sekundach po przebudzeniu dochodziło do mnie, że to nie sen. Że to wszystko dzieje się naprawdę. Z tego koszmaru nie da się obudzić. Ból spotęgowany strachem i przerażeniem ściskał za serce, żołądek, gardło… Każdy kolejny poranek wyglądał tak samo. Jedyne, co miałam siłę wtedy zrobić, to położyć rękę na brzuchu, głaskać i mówić. O tym, żeby była silna, że my będziemy o nią walczyć i jeszcze nie wiemy jak, ale zrobimy wszystko, by była z nami. Że kochamy ponad życie i poruszymy niebo i ziemię… Przez kilka, a może nawet kilkanaście dni nie miałam sił podnieść się z łóżka. Ciężko je policzyć, bo wszystkie zlewały się w jeden. Myśleliśmy, że skoro wizyta wypadła akurat na początku sierpnia, to zdjęcie naszej małej dziewczynki będzie najpiękniejszym prezentem na rocznicę ślubu, która przypadała dzień później. Godzinami siedziałam, ściskając w ręce zdjęcie, na którym pięknie widoczne były oczka, wcale niemały nosek i piękne usteczka. Wpatrywałam się w nie, za żadne skarby nie mogąc pojąć – dlaczego… Tak bardzo bałam się tego, co będzie później. Tak bardzo zagubiona się czułam. Trzymałam się kurczowo kolejnej wizyty u lekarza, do którego dostaliśmy skierowanie. Odliczałam dni, które jak na złość dłużyły się niemiłosiernie. Mimo wszytko, cały czas miałam nadzieję, że to jakaś koszmarna pomyłka. 

Dzień przed wizytą w Poznaniu wyruszała pielgrzymka na Jasną Górę. Grupa „Zielona”, która wychodziła z mojego rodzinnego miasta zawsze była bliska memu sercu. Grupa, z którą miałam przyjemność iść czterokrotnie do Częstochowy. Pierwszą pielgrzymkę pamiętam, jakby to było wczoraj. Razem z moją chrzestną i kuzynką zdeterminowane, ale i pełne obaw podjęłyśmy decyzję – idziemy! Od tamtego czasu minęło już ładnych kilka lat, a obie moje współtowarzyszki po dziś każdego roku chodzą pieszo na Jasną Górę. W sierpniu, kiedy dowiedzieliśmy się o wadzie, one miały wyruszyć w drogę po raz dziesiąty. Stwierdziłam, że nic w życiu nie dzieje się bez powodu, dlatego niewiele myśląc wsiadłam w samochód i wieczorem pojechałam do cioci opowiedzieć jej o tym, czego sami się dowiedzieliśmy i poprosić, żeby zaniosły na Jasną Górę także naszą intencję. Wtedy też pierwszy raz powiedziałam komuś, oprócz rodziców i siostry, że u naszej córki wykryto wadę serca. Te słowa nie chciały przejść przez gardło, a wypowiadane na głos bolały jeszcze bardziej. Popłynęły łzy, ale też słowa zapewniające o gorącej modlitwie w intencji malutkiej. Kiedy one zaczynały swój drugi dzień pielgrzymowania, my byliśmy w drodze do Poznania. Z duszą na ramieniu i ogromną nadzieją w sercu czekaliśmy w poczekalni na swoją kolej. Mój tata pojechał z nami, jako kierowca i wsparcie. 

Weszliśmy do gabinetu. Byliśmy świadomi, że w tamtych czterech ścianach wszystko się wyjaśni. Usłyszymy coś, co zmieni nasze życie. Nie wiedzieliśmy jeszcze w którą stronę i jak bardzo. Przedstawiliśmy się. Po krótkim wstępie, skąd i dlaczego tu jesteśmy okazało się, że pan profesor już ma naświetloną naszą sytuację. Po bardzo dokładnym wywiadzie przyszedł wreszcie czas badanie. Na nogach, które były jak z waty i prawie odmawiały posłuszeństwa, poszłam na badanie. Tam, gdzie wszystko miało się wyjaśnić. Ledwo pan profesor przyłożył głowicę do brzucha, ja już chciałam znać odpowiedź i denerwowałam się, że to tak długo trwa. Każda sekunda dłużyła się w nieskończoność, a ja miałam wrażenie, że przez całe badanie wstrzymuję oddech. Jakby głębszy wdech czy wydech miał wpłynąć na ostateczną diagnozę. Z pełnej skupienia miny pana profesora nie dało się zupełnie nic wyczytać. Migające plamki na monitorze też uporczywie nie chciały mi nic powiedzieć. W duchu modliłam się o to, aby to była pomyłka. Żeby usłyszeć słowa, które w jednej sekundzie zmiotą w niebyt cały lęk i strach o przyszłość. Które pozwolą na nowo, beztrosko cieszyć się oczekiwaniem na Nowe Życie. Które wreszcie wypełnią nas spokojem, radością i przyniosą ogromną ulgę, że to wszystko było tylko koszmarną pomyłką…

– „HLHS” – przygniotły mnie cztery głuche litery, wypowiedziane przez lekarza.

Nie mam pojęcia, co było dalej. Nie wiem, jakim cudem podniosłam się i szłam w stronę biurka. Nie spojrzałam nawet na męża. Wiedziałam, że jak tylko nasze spojrzenia się spotkają, to nie będę w stanie już się pozbierać. Zachowałam resztki sił, by wysłuchać, co dalej. Czy jest jakiś plan. Czy są w ogóle jakiekolwiek szanse… Mimo, że nie mieliśmy wtedy żadnego pojęcia o wadach serca, to przechodząc przez próg gabinetu wiedzieliśmy, że właśnie tej jednej diagnozy, tych czterech liter nie chcemy usłyszeć. Wszystko, co działo się później, było jakby za mgłą. Pan profesor bardzo przejął się tą całą sytuacją. Wytłumaczył nam wiele rzeczy, aczkolwiek my niewiele z tego wszystkiego rozumieliśmy. Chcieliśmy zapamiętać jak najwięcej, ale te medyczne terminy po prostu nas przytłaczały. Dostaliśmy namiary na kolejnego lekarza – kardiologa. Pan profesor pożegnał nas słowami wsparcia i zapewnieniem, że trzyma za nas kciuki. Będąc jeszcze w tym amoku, umówiliśmy się na kolejną wizytę i wyszliśmy na dwór. Ciepłe, przyjemnie powietrze, które ogrzewało nasze twarze, kiedy wchodziliśmy do środka, teraz z każdym kolejnym wdechem paliło każdy centymetr dróg oddechowych, jakby ktoś podpalał je żywym ogniem. Rozpadłam się. Topiłam się w dźwięczących mi w myślach literach diagnozy, nie mogąc złapać tchu. Kręciło mi się w głowie. Otaczający mnie świat także powoli rozpadał się na kawałki, które rozpływały się z każdą kolejną próbą wzięcia oddechu. Staliśmy pośród nicości. Nie było już ludzi wokół, nie było budynków. Nie było już żadnych emocji. 

Gdybym wtedy znała swoją przyszłość… Gdybym wiedziała, co jeszcze życie dla nas przygotowało, myślę, że nie miałabym sił, żeby podnieść się i walczyć. 

4 odpowiedzi na “#4 To nie sen”

  1. Jak bliskie memu sercu sa Twoje slowa… Wasza Misie poznalam wlasnie dzieki mojemu Synkowi. Pamietam te Twoje posty niedlugo po narodzinach Waszej Coreczki… jak wyglada sytuacja,jak bardzo wszystko sie komplikowalo i jak dlugo byliscie w klinice w Munster… Moj Synek mialby teraz 2,5 roku. My tez rozwazalismy operacje w Munster. U profesora Malca bylismy na konsultacjach w Krakowie. Dostalismy kwalifikacje. Skontaktowalismy sie z Cor Infantis… Znam te poranki, ktore przytlaczaja ciezarem. Znam te cholerna cisze w gabinecie kiedy lekarz robi USG i tak dokladnie wpatruje sie w to co jest na ekranie. Znam to uczucie, kiedy slyszysz o kolejncyh wadach wrodzonych dziecka, ktore zyje w Tobie. Pamietam jak czytalam o wadach mojego Synka, jak glaskalam rosnacy brzuch czujac jednoczesnie tak ogromny strach. Pozdrawiam Cie serdecznie i nadal bede Wam kibicowac.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Dziękuję za Twój komentarz. To z pewnością niezwykle trudne przeżycia i emocje. Tym bardziej dziękuje, że nadal chcesz zostać z nami i nam kibicować. Życzę Ci mnóstwa siły oraz dobrych i oddanych osób wokół Ciebie. Pozdrawiam Cię serdecznie i jeszcze raz dziękuje! Trzymaj się mocno!

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: