#5 W.

Świat jakby zwolnił. Leżałam na łóżku z popuchniętymi od płaczu oczami. Z totalną pustką w głowie. Patrzyłam w jeden punkt, przypominając sobie, że trzeba też od czasu do czasu mrugnąć. To i tak nie miało większego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Świat niby się kręcił, życie niby toczyło się, jak wcześniej. A jednak, nagle uleciały ze mnie wszystkie emocje, które jeszcze kilka dni temu rozpierały z radości i szczęścia każdy centymetr mojego ciała i mojej duszy. Rafał siedział w pokoju obok, przeczesując nieznane nam do tej pory zakamarki internetu. Szukając każdej informacji, pomocy, czegokolwiek… Te wszystkie dane były tak dołujące, że sam zamykał się w sobie. Nie mówił za wiele, nie chcąc mnie jeszcze bardziej dołować. Sam przeżywał to tak bardzo, jakby każde kolejne przeczytane zdanie robiło mu ogromną dziurę w sercu. Nie miał dla mnie dobrych informacji, więc prawie nie rozmawialiśmy. Ja nie czytałam żadnych wpisów czy porad, nie wchodziłam na tematyczne fora. Wiedziałam, że klawiatura komputera przyjmie praktycznie wszystko, także mnóstwo niesprawdzonych informacji lub najzwyczajniej w świecie niezgodnych z prawdą. Wiedziałam także, że w tamtym momencie każdą informację przyjmę do siebie niczym krystaliczną prawdę, wyolbrzymię wszystkie złe rzeczy i będę spalać się od środka. Resztkami racjonalnych myśli wiedziałam, że teraz jedyne co muszę zrobić, to znaleźć w zakamarkach swojego umysłu nawet najmniejsze ziarenko pozytywnego myślenia i deficytowe pokłady sił, by wstać i zrobić cokolwiek. Bo wiedziałam, że coś zrobić muszę. 

* * *

Był sierpień. Od początku tego roku całe moje rodzinne miasto, wraz z okolicznymi wioskami żyły niezwykle poruszającą historią pewnego wyjątkowego chłopca. Z każdym kolejnym tygodniem informacje o nim rozprzestrzeniały się coraz dalej. Im bliżej dnia porodu, tym więcej osób trzymało za niego kciuki i ofiarowało swoje modlitwy w jego intencji. Miałam wrażenie, że w dniu, w którym przyszedł na świat nie było osoby w Polsce, która nie słyszałaby o walecznym chłopcu i jego rodzicach. Z kimkolwiek spotykałam się w tamtym czasie, zawsze pojawiał się temat wyjątkowego Wojownika. Historia, która łączyła nas wszystkich. Poruszyła setki, nawet tysiące serc. Każdy chciał pomóc. To jedno malutkie serduszko zmieniło mnóstwo osób, które spojrzały na życie z innej perspektywy, zaczęły bardziej doceniać każdy dzień, każdą chwilę. Wspólnie ze wzruszeniem śledziliśmy zbiórkę pieniążków na jego poród i pierwszą operację. Wspólnie kombinowaliśmy, gdzie jeszcze rozpowszechnić, komu powiedzieć, kto może wpłacić choć złotówkę. Razem przeżywaliśmy kolejne dodawane posty przez rodziców na stronie chłopca. Wojciech. Wojtuś. Wojtulek. Chłopiec, który miał urodzić się z połową serduszka. Chłopiec, któremu w Polsce nie dawano szans na pierwszy oddech, ale rodzice nie poddali się i szukali pomocy coraz dalej. Znaleźli ją poza granicami kraju. Wojtuś miał urodzić się w niemieckiej Klinice w Münster. Nadzieję dał rodzicom profesor Edward Malec, jeden z najwybitniejszych kardiochirurgów w całej Europie i na świecie. Poruszyli niebo i ziemię, by oddać synka właśnie w ręce pana profesora. Osoby, która obiecać nic nie mogła, ale widziała szansę na to, że uda się uratować jego życie. Chłopiec, u którego zdiagnozowano wadę serca – HLHS…

Sama nie wiem, w którym dokładnie momencie, ale zżyłam się z Wojtusiem tak, jakby był członkiem mojej najbliższej rodziny. Mimo, że nie znałam jego rodziców, to wszystkie emocje z nim związane bardzo dotykały mojego serca. Czekałam na posty z informacjami. W dniu narodzin czy operacji, zapewne jak wiele osób, które żyły historią Wojtusia, nie mogłam znaleźć sobie miejsca, odczuwałam lęk i strach, zerkając co jakiś czas na stronę z nadzieją na nowe, dobre wieści. Kiedy widziałam jego śmiejące się oczka na zdjęciu, sama śmiałam się do telefonu. Jak zobaczyłam zdjęcia z powitania małego Bohatera i jego rodziców, kiedy razem wrócili wreszcie do siebie, płakałam ze szczęścia. Czułam ulgę i spokój. Wszystko się udało. Niezwykła historia ze szczęśliwym zakończeniem. 

Emocje opadły. Zdjęcia rozpromienionego maluszka wraz z dobrymi wiadomościami od rodziców co jakiś czas wyświetlały się podczas przeglądania aktualności. Jego oczy miały w sobie coś wyjątkowego. Iskierki, które swoim radosnym blaskiem rozpalały uśmiech na twarzach innych osób. Na stronie pojawiały się też niestety te gorsze informacje. O infekcji, o gorszym samopoczuciu czy o czekającej go w niedalekiej przyszłości kolejnej operacji. Nie mogłam tego zrozumieć. Po co kolejna operacja i to w tak krótkim czasie, dopiero wrócił do domku. Dowiedziałam się, że tak wygląda leczenie. Tak musi być. 

Pewnego dnia wróciłam z pracy dość późno. Ogarnęłam wieczorem wszystkie zaległe rzeczy i weszłam na Facebook zobaczyć, co nowego dzieje się w świecie. Od razu zmroziła mnie informacja, którą przeczytałam. Wojtuś właśnie teraz walczy o życie. Rodzice proszą o modlitwę… Siedziałam tak chwilę i nie mogłam pojąć jak to. Dlaczego? Zanim rozłożyłam na części pierwsze słowa, które przeczytałam i zrozumiałam, co się właśnie dzieje, siedziałam jak posąg, nie mogąc ruszyć palcem… „Rodzice proszą o modlitwę” – brzmiało w mojej głowie. Tyle mogłam zrobić. Tylko tyle. Z modlitwą na ustach i ogromną nadzieją i wiarą w to, że ta historia nie może się tak zakończyć, poszłam spać. Rano, pierwsze, co zrobiłam, to sięgnęłam po telefon. Przeczytałam najtrudniejsze słowa z możliwych… Najgorszy scenariusz z możliwych… Miałam wrażenie, że moje serce właśnie pękło, a wokół zapanowała okropna pustka. Nie mogłam, nie chciałam w to wierzyć. Wtuliłam się w poduszkę i zaczęłam płakać. Odszedł najbardziej waleczny chłopiec, jakiego „znałam”. Miałam wrażenie, jakby zabrał ze sobą jakąś maleńką cząstkę mnie. Nie mogłam długo sobie tego ułożyć w głowie. W kolejnych dniach wchodziłam na stronę, jakbym miała jakimś cudem zobaczyć informację, że to nieprawda. Nikt nie mógł w to uwierzyć… Wojtuś do dziś jest w moim sercu. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo jego obecność, jego życie wpłynie na nasze i pokieruje naszą historią…

* * *

Za każdym razem będąc na cmentarzu, musiałam iść odwiedzić Wojtusia. Zapalić światełko, pomodlić się. Powiedzieć kilka słów. Musiałam. 

Będąc tam, nie miałam pojęcia, że ta maleńka kruszynka, którą noszę pod swoim sercem także ma tylko połowę serduszka. Tak bardzo czekałam, aż ją wreszcie zobaczę, nie wiedząc o tym, że ona jest bezpieczna dopóty, dopóki jest w moim brzuchu. Później będzie musiała stoczyć nierówną walkę o swoje życie. Jak wielką? Tylko Bóg jeden to wiedział…

5 odpowiedzi na “#5 W.”

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: