Świadectwo. Jedno z wielu.

Przychodzę do Was z postem, który miał nigdy nie powstać. Z historią, która miała pozostać tylko w przeszłości i nigdy nie zostać opisana. Świadectwo, o którym nie wie prawie nikt. Biję się z myślami czy to pisać, czy udostępniać, bo nie chce o tym rozmawiać. Nie chce do tego wracać, ale chcę dać świadectwo. Mimo strachu przed tym, jak odbiorą to inni. Mimo strachu przed totalnym otwarciem się i pokazaniem jak słaba byłam wtedy, kiedy setki osób podziwiały mnie i pisały, że „chciałyby być tak silne jak ja”…

Nie wiem jak wielu osobom będzie chciało się przeczytać ten post. Ciężko mi wystawiać tę historię na światło dzienne, ale jednego jestem pewna. Nawet gdyby ten tekst przeczytało tylko pięć osób, to jestem przekonana, że wśród tych pięciu osób będzie ta jedna, do której ten post miał trafić. Po prostu.

Zakładając bloga wiedziałam, dlaczego to robię. Dwa główne cele, które mi przyświecały to to, by stworzyć miejsce, którego ja szukałam na początku naszej drogi, kiedy dowiedzieliśmy się, że nasza córeczka urodzi się z wadą serca, czyli miejsce gdzie znajdę informacje o samej wadzie i leczeniu. Że znajdę kogoś, kto miał podobną sytuację do mojej i udało się z tego wyjść. Drugim, tak samo ważnym a może nawet ważniejszym powodem było dawanie świadectwa obecności Boga. On wielokrotnie wkraczał w bardzo trudne momenty w naszym życiu i działał. Działał tak, że pewnych rzeczy nie można było po ludzku wytłumaczyć. Obiecałam sobie i Jemu, że będę dawać to świadectwo. Opiszę każdą sytuację, w której nam pomógł. Najczęściej było to właśnie wtedy, kiedy ludzkie możliwości po prostu się kończyły.

„Wszystkie świadectwa, oprócz tego jednego.” – pomyślałam w duchu, nawet nie wypowiadając tego w myślach, żeby On mnie nie usłyszał. To, jak bardzo Pan działa w naszym życiu, jest niewiarygodne. Ja przecież nie zrobiłam nic wielkiego. Nic, co mogłoby „wyróżnić” mnie z tłumu innych ludzi. Tylko poprosiłam. Tylko modliłam się. Tylko wsłuchiwałam się w ciszy w to, co On chce mi powiedzieć. Tylko, albo aż.

Trzecią rzeczą, którą dostałam „w gratisie”, a której to zupełnie się nie spodziewałam, było to, że pisanie stało się swego rodzaju terapią dla mnie. Opisywanie tego wszystkiego, „wyrzucanie” z siebie uczuć, emocji, historii pozwoliło mi zamykać po kolei pewne rozdziały w moim życiu, w których jakaś część mnie jeszcze tkwiła. Dlatego tym bardziej dziękuję każdemu, komu chciało się to czytać i zostawić od siebie kilka słów w komentarzu.

Pisząc poprzednie posty na bloga sama byłam w szoku, z jaką łatwością mi to przychodziło. Mogłam usiąść, a zdania układały się same. Czasem moje myśli były szybsze niż palce, które nie nadążały uderzać w odpowiednie klawisze komputera. Owszem, niejednokrotnie przychodziło mi to z większą łatwością, a innym razem musiałam poświęcić na to dużo więcej czasu. Ale zawsze wiedziałam co i w jaki sposób napisać.

Nie będzie to nic odkrywczego, jeśli przyznam, że ostatnio pomiędzy postami tworzą się coraz dłuższe przerwy. I nie chodzi tu o brak czasu, ale to, że wena opuściła mnie całkowicie. Od kilku tygodni wiele razy siadałam do komputera i spędzałam (najczęściej wieczorami) godzinę czy dwie przy otwartym nowym dokumencie, próbując napisać kolejny post i jedyne, co z tego wyszło, to dwa zdania. Zaczęłam się zastanawiać, czy to w ogóle ma sens. Czy założenie bloga nie było pomysłem „na chwilę”.

Nie wiem czy pisałam tu o tym wcześniej, ale bardzo często działanie Pana Boga odkrywałam po jakimś dłuższym upływie czasu. Niekiedy w danej sytuacji wydawało mi się, że jest ona zupełnie przypadkowa, a po roku czy dwóch latach okazywało się, jak bardzo znacząca była tamta chwila czy osoba, która wtedy pojawiła się na naszej drodze. Podobnie było i tym razem.

Historia, którą dziś opowiem jest dla mnie najtrudniejsza ze wszystkich. Ten rozdział zamknęłam już dość dawno i nigdy więcej do tego nie wracałam. Skąd więc pomysł na ten post? Ano właśnie. Nie z mojej inicjatywy.

Pan często dawał mi drogowskaz, kiedy nie wiedziałam co robić dalej. Po pewnym czasie nauczyłam się, że On wskaże mi drogę, powie mi co mam robić, tylko muszę Go o to poprosić. Doświadczałam tego naprawdę wielokrotnie. Tym razem rozmawiając z Nim, także prosiłam, aby dał mi jakiś znak, wskazał jakikolwiek kierunek, bo czuję, że stoję w martwym punkcie. Niby wiedziałam, że mam kontynuować pisanie bloga. Ale jak to zrobić, kiedy wcześniej słowa przelewały się niczym wodospad na papier, a teraz cisza. Słychać tylko takiego symbolicznego świerszcza z kreskówek. Prosiłam, żeby powiedział mi, czy mam to dalej ciągnąć, czy dać sobie spokój, bo w sumie już nie ma sensu. Sporo innych wydarzeń czy sytuacji przyczyniło się do tego, że w ostatnim czasie byłam zagubiona. Dawno tego nie doświadczyłam. I ta cisza z Jego strony. Brak odpowiedzi na moje modlitwy, brak reakcji na błaganie. Bardzo często w trudniejszych chwilach mówiłam: „Zrobię wszystko, cokolwiek mi powiesz. Tylko przyjdź i pomóż. Przyjdź i uzdrów moją córeczkę”. Odpowiadała mi tylko cisza.

I wreszcie przyszedł taki dzień. Niby zwykły, dzień jak codzień. Miałam ręce pełne roboty, bo zaprosiliśmy znajomych na kawę i kolację. Jakaś taka pełna energii byłam, bo przecież sporo rzeczy do przygotowania. Mieszkanie ogarnąć trzeba, siebie też trochę, żeby nie pouciekali wszyscy na wejściu. Rafał wziął małą na spacer, bo w domu już za mało miejsca było na tę jej niekończącą się energię, więc ja w tym czasie poszłam robić makijaż. I tak sobie w głowie odhaczam kolejne pozycje z wirtualnej listy rzeczy „to do”. Myślę, co jeszcze zrobić, o czym zapomniałam. I nagle takie „bum”, tak zupełnie ni stąd ni zowąd słyszę w głowie: „Daj świadectwo” [Spokojnie, dobrze się czuję 😉 Ciężko mi to wytłumaczyć… Wiadomo, że nie słyszę naprawdę. Ale ta myśl pojawia się nagle w mojej głowie, a ja wiem, że nie pochodzi ode mnie. Wiem od kogo. Tak bardzo tęskniłam za TYM głosem… 🙂 ]

– „Słucham?” – myślę. „Świadectwo? A co robię cały czas na blogu? Przecież właśnie to chcę kontynuować, tylko nie potrafię. Potrzebuję pomocy.”

–  „Daj świadectwo”

–  „Kurcze, no ale jak? Nie muszę długo szukać w pamięci konkretnych sytuacji. Jest ich bardzo dużo. Chciałabym przelać to na papier…” I nagle jakbym dostała obuchem w głowę. Jakbym, idąc zamyślona, nie zauważyła słupa czy drzewa i przydzwoniła z całej siły czołem.

– „TO świadectwo” – usłyszałam i przed oczami zaczęły pojawiać mi się obrazy, o których tak bardzo chciałam zapomnieć. Ścisnęło mnie w żołądku, oddech zwolnił maksymalnie.

– „Nie dam rady…” – pomyślałam, ale w tej samej chwili w głowie zaczęły układać się całe zdania, które tworzyły tę konkretna historię. Potok słów gromadził się w mojej głowie dokładnie tak, jak wtedy, gdy pisałam pierwsze posty na bloga. Spojrzałam na zegarek, 10 minut do przyjścia gości. Nie zdążę zapisać, nie ma szans. Dałam sobie chwilę, by ochłonąć i pomyśleć racjonalnie. Dlaczego miałabym opisywać tamtą historię? No tak, Pan Bóg zadziałał tam z dnia na dzień. To mogłoby być piękne świadectwo, nigdy w ten sposób o tym nie pomyślałam. Owe wydarzenia na każde wspomnienie wywoływały we mnie lęk. „No dobra. Mimo, że to doświadczenie było tak mocne, a Twoje słowa tak wyraźne, to ja nie jestem pewna, czy wszystko dobrze zrozumiałam, co mam zrobić. Dobrze wiesz, jak trudne to jest dla mnie. Zróbmy tak, że jeśli faktycznie mam opisać całą TĘ historię to przypomnisz mi o tym jutro i w każdym kolejnym dniu, jeśli nie podejmę w tym kierunku żadnych działań. Dam sobie czas, żeby dobrze zrozumieć i spełnić to, o co mnie prosisz.” – bardzo często w ten właśnie sposób zwracam się do Góry.

Następnego dnia, jakiś czas po przebudzeniu czułam taki charakterystyczny ścisk w żołądku. Można porównać to do uczucia, kiedy mamy jakąś ważną i stresującą wizytę czy spotkanie, albo musimy zmierzyć się z jakimś problemem lub trudną sytuacją. Dopiero po chwili dotarło do mnie skąd to się wzięło. Zaczęłam przypominać sobie doświadczenia z poprzedniego dnia i zastanawiać się czy to naprawdę było takie realne czy to moja wyobraźnia płata mi figle. W głębi serca doskonale znałam odpowiedź. W ciągu dnia cały czas pojawiały się kolejne nowe zdania, które mogłabym zapisać. Nie będę ściemniała, że nie było czasu. Podświadomie nie chciałam ich zapisywać, choć bardzo mnie do tego ciągnęło. Do końca dnia towarzyszyło mi uczucie, które zna chyba każdy z nas. Można je porównać do tego, jak wyjeżdżamy gdzieś, np. na wakacje i siedząc w aucie mamy wrażenie, że zapomnieliśmy czegoś zabrać, wyłączyć żelazka albo zamknąć drzwi. I mimo, że staramy się sami siebie uspokoić i nie myśleć już o tym, to z tyłu głowy ta myśl cały czas o sobie przypomina. Nie idzie znaleźć sobie miejsca i wyciszyć myśli. Kolejnego dnia, od samego rana do wieczora także przeplatały się ze sobą te dwa dziwne uczucia. Zamknięty rozdział książki w mojej głowie otwierał się niebezpiecznie. Im bardziej chciałam o tym nie myśleć, tym bardziej wiercił dziurę w brzuchu, podsuwając kolejne wersy. Od tamtego momentu minęło kilka miesięcy. Dotarłam do chwili, w której jestem teraz. Wstęp i zakończenie tego posta napisałam po dwóch dniach. Środek, czyli najczarniejszą część moich wspomnień, do których bałam się otworzyć drzwi – dopiero teraz, jeśli dobrze liczę to po jakichś ośmiu miesiącach. Możecie mi wierzyć lub nie, ale przez te wszystkie miesiące na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć dni, w których nie pomyślałam nawet przez chwilę o napisaniu tego posta. Ten temat nie dawał mi spokoju, uporczywie siedział w głowie i czekał, aż się odważę. Wreszcie po tym najdłuższym na świecie wstępie siadam i zaczynam przelewać na papier wszystko, co siedzi w mojej głowie z najtrudniejszego okresu w moim życiu.

* * *

Osiem miesięcy walki o życie w niemieckiej klinice uniwersyteckiej. Osiem miesięcy balansowania na granicy życia i śmierci. Emocjonalny rollercoaster, który wielokrotnie odbierał umiejętność logicznego myślenia. Nasze życie obróciło się o 180 stopni, a my nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko je zaakceptować. I w tym wszystkim była tylko jedna, jedyna myśl, która utrzymywała mnie przy zdrowych zmysłach. „Mamy siebie”. Dwie najważniejsze osoby u mojego boku były moim światłem i nie pozwalały się poddać. Czy można przyzwyczaić się do strachu? Nie wiem, ja do dziś się nie przyzwyczaiłam. Wiem natomiast, że zarówno silny stres, jak i strach potrafi sprawić, że można odchodzić od zmysłów. Dosłownie. Rzeczywistość miesza się ze snem, tym złym także. Czasem już nie wiesz, które wspomnienie jest z poprzedniego dnia, a które z sennego koszmaru, który budził Cię w nocy. Może dlatego, że niewiele się od siebie różnią. Strach trzyma dłoń na Twojej szyi, przerażenie wywraca wnętrzności i ściska tak, że ciężko jest złapać oddech. Chcesz obudzić się z tego snu, ale ułamek sekundy później uświadamiasz sobie, że z tym wszystkim musisz się zmierzyć, bo tym razem nie był to sen.

Pierwszy raz od narodzin Michaliny pielęgniarki, widząc zmęczenie na naszych twarzach mówią, żebyśmy poszli oboje do hotelu dla rodziców odpocząć, odespać trochę, nabrać sił. I właśnie wtedy, w tę jedną noc chwilę po 4 nad ranem budzi nas telefon, żebyśmy natychmiast przyszli na oddział. Biegniemy, tchu brakuje w płucach, a na ustach tylko modlitwa. Wchodząc na oddział widzimy, jak życie naszej córeczki wisi na włosku. Widzimy, jak pan profesor i pani docent reanimują nasze dziecko. I wtedy ta cholerna bezradność i niemoc rozrywa nasze serca na kawałki. Powoli rozpadamy się, trzyma nas w całości tylko nadzieja. „Boże, nie zabieraj jej…”. Telefon do rodziców. Dławiącym się głosem udało się tylko powiedzieć: „Michalina jest reanimowana. Módlcie się, błagam”. Udało się.

Innym razem, kiedy wydawałoby się, że już będzie tylko lepiej, ponieważ mała „awansowała” na oddział kardiologii (a z tamtąd to już tylko krok od domu, każdy rodzic o tym wiedział), na moich oczach podczas badania zrobiła się blada jak ściana, wiotka, a jej puls zaczął nieustannie spadać. Jedyne, co pamiętam, to krzyki lekarki, pielęgniarek, i mój, aby się pospieszyli. Wyszłam z sali i widziałam już idących w moim kierunku profesora i panią docent. Później zrobiło mi się biało przed oczami. Ktoś zabrał mnie do pokoju obok, kazał pić wodę, oddychać, a mi wirowało w głowie. Chciałam zniknąć. Albo obudzić się z tego koszmaru. Bałam się wrócić do sali. Wszystko działo się tak szybko… Wreszcie usłyszałam: „Wszystko już w porządku. Ale Michalina musi wrócić na intensywną terapię”. Udało się. Tym razem też się udało.

Po kilku długich miesiącach pobytu w klinice, dostaliśmy wreszcie przepustkę do przyszpitalnego hotelu. Mogliśmy zabierać Michalinkę na noce do naszego pokoju. Każdego ranka mieliśmy zjawiać się na oddziale na badania i po leki. O tym tak długo marzyliśmy. To było ukojenie po tym wszystkim dla całej naszej trójki. Pełnia szczęścia. Błogosławieństwo. Moment, w którym na nowo uwierzyliśmy, że naprawdę wszystko może być dobrze. Trwało to kilka, może kilkanaście dni. I mimo, że nocki i tak nie były dla nas spokojne i beztroskie, bo trzeba było całą noc podawać przez sondę mleko, co jakiś czas odzywał się alarm monitora, czasem jedno poruszenie się czy jęknięcie Miśki włączało alarm w naszych głowach. Ale mimo to, było pięknie. Tak pięknie, jak nie było wcześniej. Od kilku dni lekarze zaczęli nieśmiało wspominać o wypisie do domu i po tym nastąpił zwrot akcji. Nie taki, jakiego byśmy chcieli. Michalina była bardzo niespokojna, wszystkie dotychczasowe metody uspokajania jej nie przynosiły żadnego efektu. Pulsoksymetr alarmował o stosunkowo niskiej, ale dla Michaliny jeszcze „do przyjęcia” saturacji. Było coraz gorzej. Kropelki potu pojawiały się i spływały z czoła. Płacz, stres i decyzja. Biegniemy do kliniki. Jak najszybciej. Niewiele myśląc, wzięliśmy wózek, na którym wisiała butla z tlenem, do której mała była podłączona i z duszą na ramieniu biegliśmy do kliniki. Monitor pokazywał coraz niższe wartości. Nogi miałam jak z waty, ciało odmawiało posłuszeństwa. Miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Weszliśmy na oddział z saturacją poniżej 40%. Przywitały nas pielęgniarki z uśmiechami na twarzy, mówiąc coś o tym, że miło nas widzieć. Kiedy krzyknęłam: „Pomocy!”, nic więcej nie musiałam mówić. Później znów wszystko działo się jak w Matrix’ie… Wentylacja, natychmiastowa decyzja o intensywnej terapii, intubacja, silne leki, cholerna niemoc. Wrócił strach, żal, złość. Ale to zaczęło ustępować miejsca wdzięczności, że znów się udało. Udało się zdążyć na czas. A co by było, gdybyśmy byli dalej od kliniki…? Nie chcę o tym myśleć…

To tylko trzy z wielu podobnych sytuacji. Niby zawsze towarzyszyły mi te same emocje, ale za każdym razem odczuwałam je inaczej. Niestety te obrazy, dźwięki, nawet zapach zostaną w głowie. Potrafią zaskoczyć, wracając w najmniej oczekiwanym momencie. Dziś mogę powiedzieć, że to właśnie one przypominają mi o wartości, ale także kruchości życia. O pokorze, jaką trzeba mieć. Ale także o niekończącej się wdzięczności za to, w jakim miejscu dziś jesteśmy. Razem. Za to, że nasze modlitwy zostały wysłuchane.

* * *

Kiedy po 8 miesiącach pobytu w klinice i potwornego stresu, wreszcie opuściliśmy mury UKM, wydawałoby się, że najgorsze już za nami. Że teraz wszystko będzie już piękne i wreszcie możemy być szczęśliwi. Nie ma co ukrywać, te długie miesiące były dla nas niezwykle trudne. Emocjonalny rollercoaster, natychmiastowe zwroty akcji, a czasem długie dni, tygodnie które siedzieliśmy obok łóżeczka i czekaliśmy. W tej całej cholernie trudnej sytuacji było coś, dzięki czemu udało mi się to przetrwać. Byliśmy w tym razem. Największą naszą siłą była modlitwa oraz wzajemne wsparcie. Sama prawdopodobnie bym tego nie udźwignęła. Mimo, że spędzaliśmy ze sobą praktycznie całą dobę i musieliśmy mierzyć się ze skrajnymi emocjami, to czułam, że dajemy radę tylko dlatego, że jesteśmy w tym oboje. Że razem przechodzimy przez każdy moment i wspólnie podejmujemy każdą decyzję. Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że jak jeden z nas opadał z sił, to drugi miał siłę podać rękę, pomóc wstać i walczyć za nas oboje. Nigdy nie mogliśmy być pewni, co przyniesie jutro. Kiedy lekarze nie mieli dla nas dobrych wiadomości, zawsze wtedy ramiona mojego męża były dla mnie opoką. Z kolei kiedy przychodziły dobre wieści, a lekarze i pielęgniarki cieszyli się z każdej poprawy razem z nami, wystarczyła jedna wymiana spojrzeń, uśmiech i ten wyjątkowy błysk w oku. Wtedy szczęście osiągało najwyższy poziom. Podobno dzielony smutek jest połową smutku, a dzielona radość podwójną radością. Wtedy poznałam, jak wielka prawda tkwi w tym niby banalnym powiedzeniu. Cały smutek i ciężar, który na nas spadał braliśmy na swoje barki i nieśliśmy go razem. Było lżej. Radość, wydawałoby się, z niewielkich rzeczy, takich jak zmniejszenie dawki leku czy kilka procent saturacji więcej było dla nas niczym wygrana na loterii. Te większe postępy takie, jak zejście z respiratora czy odstawienie tlenu, to w naszym przypadku był już nie lada wyczyn. Wsparcie, jakie otrzymywałam od męża było niezwykle. Mam wrażenie, że ta cała sytuacja, paradoksalnie, niesamowicie nas do siebie zbliżyła. Dzięki temu, że on był zawsze obok mnie, czułam wewnętrzny spokój. Czułam, że razem z Misią jesteśmy bezpieczne. Miałam w nim wielkie oparcie. Przez cały ten czas między nami nie było ani jednej kłótni, sprzeczki, nieporozumienia. Nawet w sytuacjach, kiedy nerwy nam już puszczały, granice naszej cierpliwości i wytrzymałości zostały przesunięte maksymalnie, nasza relacja była piękna. Rozumieliśmy się bez słów. Czasem dużo rozmawialiśmy, innym razem siedzieliśmy w ciszy, wystarczyła obecność. Obecność, która okazała się kojącym lekarstwem na całe zło.

Mieliśmy także wsparcie personelu medycznego, które polegało nie tylko na pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia czy życia, bo kiedy coś się zaczynało dziać, my się odsuwaliśmy, a oni działali. Polegało to też na tym, że informowali nas o wszystkim, często przyszli po prostu porozmawiać, zamienić kilka słów, pozwolili nam oderwać na chwilę myśli od naszej codzienności czy przychodzili, by być i pomilczeć. Zrodziły się wtedy fantastyczne znajomości. Zrodziła się przyjaźń, która trwa do dziś. Nie mogę pominąć tu też wiadomości czy komentarzy, które zostawiały pod naszymi postami osoby wspierające nas i Miśkę w walce. Wspierali zbiórkę, wspierali nas modlitwą, dobrym słowem, myślami. To dawało naprawdę bardzo dużo siły.

Kiedy dostaliśmy wreszcie wypis, musieliśmy wejść na wyższe obroty, żeby udało nam się, prawdę mówiąc, poukładać życie na nowo. Priorytetem na naszej długiej liście było znalezienie mieszkania i pracy. Pomogli nam w tym wspaniali ludzie, którzy wzięli nas pod swoje skrzydła, a dziś są naszymi przyjaciółmi. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to widzę, jak Bóg stawia na naszej drodze osoby, które pomagały nam wszystko ogarnąć. Dokładnie wtedy, kiedy potrzebowaliśmy pomocy, pojawiał się ktoś kto pomógł nam w tej konkretnej sytuacji, mimo, że nawet o to nie prosiliśmy. Może trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak było. Te osoby pojawiały się zupełnie „przypadkowo”. 😉
Mieszkania na wynajem w Niemczech (przynajmniej w zachodniej części Niemiec) są najczęściej zupełnie puste. Nierzadko nie są wyposażone nawet w kuchnię i łazienkę. Naszym priorytetem w szukaniu mieszkania było właśnie to, żeby były umeblowane te dwa pomieszczenia. Z jednego prostego względu, nie mieliśmy wtedy ani czasu, ani pieniędzy, by na szybko kupić najważniejsze wyposażenie kuchni i łazienki. Kiedy wreszcie udało się znaleźć, trzeba było je umeblować. Tutaj z pomocą przyszli nam rodzice, którzy pomogli przewieźć meble z Polski do naszego mieszkania w Niemczech. To był po części też trudny czas, z tego względu, że po wypisie z kliniki nie mogliśmy pojechać w trójkę do Polski, by tam na spokojnie podjąć decyzję o przeprowadzce i przygotować się lepiej do niej i spakować. U nas wyglądało to tak, że kiedy 16 listopada 2016 wyjeżdżaliśmy (jeszcze z Michaliną w moim brzuchu) do Niemiec po to, aby mogła się urodzić i zostać zoperowana przez prof. Malca, żegnając się z rodziną padały słowa: „Na święta pewnie nie wrócimy, ale spokojnie. Widzimy się za miesiąc, półtora”. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że wyjeżdżając, tak naprawdę nie wrócimy przez kilka kolejnych lat. Kiedy pierwszy raz pojechaliśmy razem z Miśką do Polski – mieszkaliśmy już w Niemczech…

Reasumując, początek naszego życia na emigracji, które musieliśmy poukładać całkowicie na nowo, był bardzo trudny z wielu względów. Jako młodzi, świeżo upieczeni rodzice, którzy nie mieli żadnego doświadczenia w opiece nad dzieckiem, wracamy z naszą córeczką do nowego miejsca, w innym kraju. Do miasteczka, w którym nie mamy nikogo bliskiego w promieniu kilkuset kilometrów. Z bagażem doświadczeń i nowych emocji, z którymi musieliśmy sobie poradzić. Z ciężarem podjętych decyzji i często sami wzajemnie musieliśmy utwierdzać się w przekonaniu, że postąpiliśmy dobrze. Wreszcie z dzieckiem, które wymagało ogromnej uwagi, wiedzy i opieki, a przy tym miłości i radosnych rodziców, jak każde dziecko.

Kiedy udało się znaleźć prace, ogromny ciężar spadł nam z serca, ponieważ odeszły nam (kolejne po mieszkaniu) dwa największe zmartwienia – źródło utrzymania i ubezpieczenie, które spędzały nam sen z powiek. Byliśmy świadomi, jak bardzo niestabilny jest stan Michalinki, tego że w każdej chwili możemy znów trafić do kliniki oraz tego, że w najbliższym czasie trzeba wykonać zabieg cewnikowania. Wiedzieliśmy też, że wobec kliniki mamy potężny dług finansowy. Dlatego znalezienie pracy było momentem, kiedy mogliśmy odetchnąć i już na spokojnie zająć się dalszym układaniem naszej rzeczywistości na nowo. Znalezienie wszystkich specjalistów, pod których opieką musi być Misia zajęło sporo czasu, ale kiedy to już załatwiliśmy, mogliśmy tworzyć naszą codzienną rutynę.

Te migawki nigdy nie znikną z mojej głowy. Pojawiają się czasem i wywołują emocje, które wtedy nam towarzyszyły.
W najtrudniejszych momentach naszego życia często wydaje nam się, że gorzej już być nie może, a lepiej na pewno nie będzie. My tak mieliśmy zbyt często. W końcu nauczyliśmy się, że gorzej może być zawsze, nawet kiedy tkwimy w takiej beznadziei, a lekarze nie dają nam już zbędnych złudzeń, że mają w zanadrzu jeszcze jakieś pomysły. Nauczyliśmy się także, że z każdej, nawet totalnie beznadziejnej sytuacji jest wyjście. My w to głęboko wierzyliśmy i nigdy, ani na chwilę nie straciliśmy nadziei. Naszymi, a raczej Michaliny aniołami był pan profesor i pani docent. Oni, chyba jako jedyni, nigdy ani na chwilę nie zwątpili w naszą córkę. Nigdy się nie poddali, choć sytuacji, powodów ku temu było całe mnóstwo. Nawet wtedy, kiedy możliwości medycyny okazały się być już na granicy.

* * *

Osiemnaste i dziewiętnaste piętro Kliniki Uniwersyteckiej w Münster podczas tych wielu miesięcy pobytu stało się naszym drugim domem. Na oddziale intensywnej terapii spędziliśmy nasze pierwsze wspólne Święta Bożego Narodzenia, witaliśmy Nowy Rok. Święta Wielkiej Nocy także były w towarzystwie respiratora, mnóstwa kabli, monitora, masy leków… Spędziliśmy tam pierwsze 8 miesięcy życia naszego dziecka. To ten czas, kiedy dziecko się rozwija, poznaje świat, poznaje rodziców, rodzinę, swój dom i pokój. Zawsze pierwsze wspólne święta z nowym członkiem rodziny są niezwykle wyjątkowe. Dla nas też takie były. Mimo, że bez towarzystwa całej rodziny, jak to zwykle każdego roku było. Mimo, że nie w odświętnych ubraniach przy pięknie zastawionym stole. Mimo, że dźwięk kolęd zagłuszało pikanie monitora przy spadkach parametrów, wiem, że to był wyjątkowy czas. Naszą siłą było to, że mieliśmy możliwość być tam razem. We trójkę. Nieocenione było też wsparcie całej załogi z obu oddziałów czy księdza Rafała, który chrzcił Michalinę przed pierwszą operacją. Poprosił swoich parafian, żeby przygotowali dla nas kilka wigilijnych potraw i przywiózł je nam w wigilijny wieczór, byśmy mieli namiastkę tych pięknych świąt. Nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że lekarze i pielęgniarki byli dla nas jak rodzina. Kiedy sytuacja była stabilna, często rozmawialiśmy, można było pożartować i pośmiać się wspólnie. Gdy natomiast stan Michaliny się pogarszał, gdy musieliśmy zmierzyć się z niezwykle trudnymi momentami, wtedy samo towarzystwo i siedzenie w milczeniu było tak bardzo potrzebne. Poklepanie po ramieniu czy zwykłe pytanie: „Potrzeba Ci czegoś? Może przynieść kawę albo wodę? Jakby coś, to jestem. Pomogę”. To było coś wyjątkowego. Świadomość tego, że są tam ludzie tak profesjonalni i doświadczeni, a do tego tak bardzo empatyczni, dawało mi poczucie bezpieczeństwa i dzięki temu jakąś namiastkę wewnętrznego spokoju. Wiedziałam, że ja nie jestem w stanie pomoc Michalinie, gdy coś będzie się działo. Ale wiedziałam, że mam na kogo liczyć.

W sytuacjach, kiedy zapominałam o jedzeniu i o piciu także zawsze znalazł się ktoś, kto pamiętał o tym za mnie. Przychodziła czasem pani, która przynosiła placek albo pielęgniarki, które pytały, czy przynieść wodę. Coraz częściej uświadamiałam sobie, że zapominam, iż poza murami kliniki nadal istnieje inny świat. Świat, gdzie jest radość, często beztroska. Że istnieją jeszcze ludzie, którzy chodzą codziennie do pracy, wieczorami spotykają się ze znajomymi, idą na imprezę czy planują urlop nad morzem albo w górach. Musiałam sobie co jakiś czas o tym przypominać, bo to dawało nadzieje, że i my stąd kiedyś wyjdziemy. Że przyjdzie taki czas, że będziemy mogli spotkać się z rodziną, świętować jakiś ważny dzień czy planować urlop z naszą malutką córeczką. To trzymało mnie przy zdrowych zmysłach. Nierzadko były momenty, kiedy nachodziły mnie czarne myśli, ale starałam się ich pozbyć jak najszybciej. Nie katowałam się nimi, nie żywiłam tym, co mogło mnie zniszczyć. Inaczej nie miałabym sił, by być wsparciem dla Michaliny, kiedy ona walczyła o życie. A przecież musiałam być cały czas przy niej, walczyć z nią ramię w ramię ze wszystkimi przeciwnościami i przede wszystkim nie dać jej odczuć, że cokolwiek mogłoby pójść nie tak. Zawsze powtarzałam jej, że dostanie tyle czasu ile potrzebuje, że my będziemy przy niej cały czas, a jak już zregeneruje się i będzie na tyle silna, żeby opuścić szpital, wtedy wrócimy razem do naszego domku. Opowiadaliśmy jej dużo o miejscu, do którego wrócimy. O piesku, który na nią czeka, o ogrodzie, po którym będziemy razem spacerować, biegać, bawić się na trawce. To był czas, kiedy nauczyliśmy się, żeby nie planować, jak nasze życie ma wyglądać za pięć czy dziesięć lat. Wiedzieliśmy, że nic, żadna materialna rzecz, żadna daleka podróż nie da nam tyle szczęścia, co wspólny spacer po polnej ścieżce przy domu z naszą ukochaną córeczką, a wieczorem położenie jej spać do jej własnego łóżeczka.

* * *

Wreszcie wydarzyło się coś, na co przestaliśmy już nawet czekać. Na początku, po pierwszej operacji wyczekuje się kolejnych kroków, które zbliżają do domu. Zejścia z respiratora, zmniejszania ilości podawanych leków, zmiany oddziału z intensywnej terapii na kardiologię. Każdy z rodziców mówił nam, że to już duży krok w stronę domu. Pierwsze spacerki po oddziale i na zewnątrz, w międzyczasie zejście z sondy tych dzieci, które jeszcze ją miały, nauka przygotowywania i podawania leków i powrót do domu. Przeważnie tak to wyglądało u zdecydowanej większości dzieci. My cały czas tkwiliśmy w miejscu. Po jednym kroku w przód były dwa kroki w tył. Czy da się przyzwyczaić do takiego trwania? Po kilkunastu tygodniach, gdy nadal byliśmy praktycznie w tym samym miejscu, przestaliśmy już czekać. Dlatego, gdy przyszedł dzień, w którym dostaliśmy wypis, sami nie mogliśmy w to uwierzyć. Nie wiem czy można porównać do czegoś to, co wtedy czuliśmy. To jak wygrana na loterii, w której nawet nie braliśmy udziału. Po tym wszystkim znów myśleliśmy, że to tylko sen, choć tym razem wreszcie dobry. Wydawałoby się, że teraz będzie już tylko lepiej. Tylko piękniej i tylko łatwiej. Nie marzyliśmy przecież o niczym innym, poza tym, żeby Michalinka poczuła się na tyle dobrze, żebyśmy mogli wreszcie opuścić klinikę i wrócić razem do domku. Wreszcie doczekaliśmy się tego dnia. Jednego z tych najpiękniejszych w naszym życiu. Co więc mogło pójść nie tak? Niestety, najtrudniejszy czas miał dopiero nadejść.

Decyzję o przeprowadzce do Niemiec podjęliśmy w ciągu kilku chwil, na kilkanaście dni przed wypisem z kliniki. Sporo rozmawialiśmy na ten temat z lekarzami. Każdy z nich z aprobatą przyjmował tę wiadomość. Miałam wrażenie, że wręcz z ulgą. To utwierdziło nas w przekonaniu, że ta decyzja jest dobra. Zaufaliśmy naszej intuicji, która, jak się później okazało, nie zawiodła nas. Musieliśmy rozpocząć życie na nowo. Nowe miejsce zamieszkania, nowa praca, nowy kraj, nowy język… Z tym wszystkim również wiążą się osobne, niezwykłe dla nas historie, ale dziś nie o tym.

Z jednej strony byliśmy przekonani, że teraz nic nie zmąci już naszego szczęścia i że ze wszystkim damy sobie radę. Z drugiej jednak strony każdego dnia coraz bardziej docierało do nas to, że w domu Michaliny życie będzie „w naszych rękach”. Musieliśmy wiedzieć co robić w sytuacji, kiedy Michalina będzie wymagała natychmiastowej pomocy. Ja zapisałam na tablicy w kuchni najważniejsze numery telefonów, żebym nigdy nie musiała ich szukać. Wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy zawsze były gdzieś w zasięgu wzroku. Byliśmy wdzięczni, że mogliśmy wreszcie poczuć normalność, choć de facto do normalności w tamtym czasie było jeszcze daleko.

Jak więc to możliwe, że po najtrudniejszych chwilach w naszym życiu, kiedy każdego dnia przez wiele miesięcy ważyły się losy życia naszej córki i w końcu największej wygranej, jaką było to, że wróciła z nami do domu przyszedł czas, kiedy nie miałam siły zupełnie na nic? Nawet wstawienie wody na herbatę w czajniku elektrycznym było dla mnie sporym wyzwaniem.

Michalina mimo tego, że miała już osiem miesięcy nie potrafiła siadać, obracać się na brzuch, czy nawet leżeć na brzuchu i podpierać się rękoma. Nie miała praktycznie w ogóle masy mięśniowej. Podłączona nieustannie do pulsoksymetru, koncentratora tlenu i z sondą nosowo-żołądkową, ponieważ tylko w ten sposób przyjmowała mleko i lekarstwa. Nie muszę chyba mówić, że dłuższy płacz i spadająca przy tym saturacja powodowały, że jednocześnie czułam mrożące dreszcze oraz napływ gorąca do klatki piersiowej. Michalina była po konsultacjach z doradcą żywieniowym, który ustalił odpowiednią dla niej ilość kalorii, żeby mogła przybierać na wadze. Wydawałoby się to łatwe z sondą, przez którą mogliśmy podać odpowiednią ilość wysokokalorycznego mleka podczas, gdy inne „jedzące” dzieci odmawiają zjedzenia śniadania czy obiadu. Niestety, walka o każde podane 10 kalorii czy o każde, dosłownie 10 gramów, które mała miała przybierać na wadze była… nawet nie wiem jakiego słowa mogę tu użyć, żeby to zobrazować. Patrząc na tę całą historię, która była już za nami, jak na kamienie, które dźwigaliśmy na naszych plecach, uginając się pod nimi, ale jeszcze jakoś dawaliśmy radę, to walka o utrzymanie masy ciała była ogromnym głazem, większym od nas, który spadał w najmniej oczekiwanym momencie i przygniatał nas doszczętnie, nie dając żadnych szans. Było to spowodowane wymiotami, które towarzyszyły Michalinie praktycznie bez przerwy. I nie mówię tu o ulewaniu, które u niemowlaków jest dość często spotykane. To nawet nie było chlustanie mlekiem. To były wymioty, które dopadają człowieka podczas najgorszej grypy żołądkowej, w spazmach. Twarz, która robi się purpurowa z wysiłku, ze spływającym potem po plecach, czole, twarzy, a nawet dłoniach. Z przerażeniem w oczach, którego nie zapomnę do końca życia, a które to było spowodowane tym, że nie mogła złapać powietrza. Trwało to niemiłosiernie długo i z częstotliwością taką, że czasem nie zdążyliśmy przebrać jej i zmienić pościeli. Czasem co piętnaście minut, czasem co pięć. Zdarzały się prawie godzinne przerwy, ale należało to raczej do rzadkości. Mieliśmy wrażenie, że Misia oddawała więcej, niż jej podaliśmy. Każdy taki atak był dla niej bardzo wyczerpujący. Nie udało się ustalić z lekarzami ze stuprocentową pewnością, co było powodem tak strasznych wymiotów, choć my mamy co do tego swoją teorię. Dlatego też podanie Michalinie odpowiedniej ilości kalorii na dobę graniczyło z cudem. W nocy wymiotów było znacznie mniej, dlatego nadrabialiśmy, podając jej mleko przez całą noc. Siedząc nieustannie przy łóżeczku i walcząc ze sobą, by nie zasnąć. Z tyłu głowy cały czas mieliśmy słowa naszego kardiologa: „Ona nie może spaść z wagą. Zarówno to, jak i odwodnienie jest dla niej skrajnie niebezpieczne”… Nic więc dziwnego, że swego czasu drogę na szpitalny oddział ratunkowy znaliśmy już na pamięć, nawet jadąc w nocy.

Pewnego bardzo upalnego letniego dnia byłam w domu sama z małą. Cały scenariusz się powtarzał. Misia była bardzo słaba, leciała przez ręce. Prawie trzydziestopięciostopniowy upał tylko pogarszał sytuację. Widziałam, że jest źle. Wiedziałam, że nie mogę dłużej czekać. Spakowałam Michalinę, wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy i nie zastanawiając się zbyt długo, obrałam znany mi już kurs. Jechałam z duszą na ramieniu, co chwilę obracając się do tyłu i zagadując Michalinę rozmową, jednocześnie obserwując jej reakcje. Kiedy wjechałam na ekspresówkę, zaczęłam tracić z nią kontakt. Otwarte oczy, wpatrzone w jedno miejsce, totalnie bez reakcji na cokolwiek. Zaczęłam do niej mówić coraz głośniej, łapać za rękę, szturchać w nogę – nic. Zero reakcji. Nawet oczu nie obróciła w moją stronę. Zaczęłam panikować, brakowało mi tchu. Szybko w głowie kalkulowałam, ile jeszcze mam do kliniki. Czy szybciej będzie jak zatrzymam się na poboczu i poczekam na karetkę, czy może jednak przyspieszyć? Szybko zrozumiałam, że jestem na tyle blisko, że jeśli teraz zadzwoniłabym po karetkę, to trzeba liczyć dodatkowo czas jej wyjazdu. Dalszej drogi i tego, co się działo już nie pamiętam. Tylko oczy i bladą twarz mojej córki, o którą tak cholernie się wtedy bałam. Kolejny raz. Kiedy dotarliśmy, trochę się uspokoiłam, bo mała w chłodnych murach kliniki odzyskała trochę sił. Byłam spokojna, że jesteśmy już na miejscu. Po wstępnych badaniach zapadła decyzja. „Kroplówka. Oddział zakaźny. Zostajecie.” Nic dziwnego, zawsze kładli nas na oddział zakaźny, bo pierwsze co podejrzewali to jakiś wirus grypy żołądkowej. Na nic zdało się moje tłumaczenie, że jesteśmy tu już któryś raz z tego powodu i ona ma tak praktycznie od zawsze. Ale to było nieważne. Najważniejsze, że kolejny raz się udało.

Myślę, że teraz wielu osobom łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego musieliśmy podawać Michalinie mleko bardzo często w malutkich porcjach. Podczas, kiedy normalnie podaje się 3-5 „posiłków” w ciągu dnia z odpowiednimi przerwami, my musieliśmy podawać tak naprawdę mleko całą dobę. Po 20 ml na minutę, robiąc dziesięcio-, piętnastominutowe przerwy. Karmienie Misi trwało więc całą dobę i przez ten cały czas trzeba było przy niej siedzieć. Trzeba było się pilnować, żeby nie zasnąć, bo to skutkowało tym, że nie dostała pełnego kalorycznego posiłku. Co z kolei widać było od razu przy kolejnym ważeniu naszej córeczki. Kiedy teraz pomyślę sobie, jak to wyglądało, wydaje się takie nierealne.

Mąż pracował w systemie trzyzmianowym. Podczas, kiedy on był na nocce w pracy, ja podawałam przez cały czas mleko Misi. On wracając z nocki po szóstej rano zmieniał mnie i zaczynał podawać pierwsze z szesnastu strzykawek leków, które Misia musiała dostać w ciągu dnia oraz mleko. Ja szłam przespać się na godzinkę lub dwie. Później musieliśmy się zmienić, bo Rafał po całej nocy w pracy i walki ze sobą, by nie zmrużyć oka przy łóżeczku, był już bardzo zmęczony. Kiedy chodził na ranne lub popołudniowe zmiany, wszystko wyglądało podobnie. Po pewnym czasie dzień mieszał nam się już z nocą, a dni tygodnia zlewały w jedną całość. Tylko jego praca nadawała jakiś rytm i wiedzieliśmy, że to nadal tydzień, a nie weekend. Nie wiem, czy w tamtym czasie był moment, w którym każde z nas spało ciągiem więcej niż 2 lub 3 godziny. Na początku dawaliśmy radę, ale z czasem było coraz trudniej. Kiedy dowiedzieliśmy się, że są pompy, które podają mleko z ustawioną prędkością przez całą noc, w naszych zmęczonych oczach dało się nawet zauważyć iskierki szczęścia, że jest urządzenie, które bardzo nas odciąży. Lekarze jednak szybko wyprowadzili nas z błędu tłumacząc, dlaczego to jest skrajnie niebezpieczne. Okazało się, że pompę można podłączyć tylko w przypadku PEGa, czyli sondy wprowadzonej przez powłoki brzuszne bezpośrednio do żołądka. W przypadku sondy wkładanej przez nos istnieje ogromne ryzyko, że podczas, kiedy my będziemy spali, dziecko niechcący, również przez sen, podrapie się po nosie i zahaczy palcem o sondę, wysuwając ją. Ona dalej będzie tkwić w nosie, ale końcówka nie będzie już w żołądku, ale znacznie wyżej, przez co mleko zamiast tam, trafi do… płuc. A w takim wypadku, ratunku nie ma już żadnego. Natychmiast więc odrzuciliśmy ten pomysł. Michalina od sondy i plastrów miała spore rany na policzkach i skrzydełkach nosa. Drapała się po nim bardzo często i tak samo często wyciągała sobie sondę, dlatego podając jej mleko strzykawką, przed każdym wciśnięciem upewnialiśmy się, że sonda nie jest wysunięta z nosa nawet o milimetr. Swoją drogą, zakładanie sondy swojemu dziecku jest z pewnością jednym z najbardziej traumatycznych przeżyć całej naszej trójki.

* * *

Jedliśmy śmieciowe jedzenie. Naprawdę, jak sobie teraz przypomnę, jaki syf w siebie pakowaliśmy, to mam ciarki. Byle było szybkie w przygotowaniu. Byle coś zjeść i zaspokoić głód. Zapchać czymś żołądek. Wszystko mrożone, przetworzone, powoli rozwalające nasze organizmy. Żadne z nas nie miało sił na gotowanie. Beznadziejna dieta powodowała zły nastrój, samopoczucie, spadek formy i błędne koło się zamykało. Do dziś pamiętam słowa lekarza, który spojrzał na moje wyniki krwi, późnej na mnie, znów na wyniki i powiedział: „Jestem w szoku, że przy takich wynikach siedzi pani tu przede mną i jeszcze ma siłę się uśmiechać.”

Kiedy wychodziliśmy z kliniki, marzyliśmy o tym jak będziemy razem w trójkę spacerować i łapać promienie słońca. Nawet w tym aspekcie rzeczywistość była dużo trudniejsza. Sprzęt, do którego podłączona była Misia 24 godziny na dobę w połączeniu z mieszkaniem na piętrze oraz bardzo częste wymioty skutecznie to uniemożliwiały. Kiedy Rafał był w domu, to udało nam się znieść wszystko na dół i wyjść chociaż na 10-15 minut. Niestety często taki spacer zamiast nas odprężyć, sprawiał, że byliśmy jeszcze bardziej zrezygnowani i nerwowi. Praktycznie za każdym razem okazywało się, że ilość pieluch tetrowych, które zabraliśmy ze sobą była zbyt mała. Z czasem było coraz lepiej i spacery były coraz dłuższe. Natomiast, kiedy mąż był w pracy, ja już nie dawałam rady sama znieść wózka z małą na dół, więc siedzieliśmy w czterech ścianach.

Nie ma co ukrywać, byliśmy psychicznymi i fizycznymi wrakami. Nie wiadomo kiedy przyszedł czas, że działaliśmy na automacie. Moje poczucie winy rosło z dnia na dzień. Poczucie tego, że jestem niewystarczająca, a wręcz beznadziejna. Uporczywie dociskało mnie do ziemi przeświadczenie, że przecież powinnam być wdzięczna za to, że mała jest z nami i powinniśmy być szczęśliwi, bo tylko o tym marzyliśmy. Przecież nie mam prawa teraz narzekać, że jest mi ciężko. Mnóstwo osób pisało nam, że teraz musimy być przeszczęśliwi, jak Michalinka jest już w domku z d r o w a i wszystko jest już dobrze. Coraz trudniej czytało mi się te wiadomości. Chyba nikt nie miał tak naprawdę pojęcia, jak nasze życie wyglądało na codzień. Bałam się powiedzieć o tym, że jest mi źle. Nikt przecież by tego nie zrozumiał. Mógłby tylko źle to odczytać i zapytać, gdzie nasza wdzięczność za to, że spełniło się nasze największe marzenie.

W pewnym momencie zaczęło nam się to wszystko rozjeżdżać. Rafał pracował coraz więcej. Ja praktycznie cały czas siedziałam w domu z Misią. Przyszła jesień, później zima i wyjścia na spacery należały raczej do rzadkości. Jedyne nasze wyjazdy z domu to trasa do lekarzy czy na różne zajęcia terapeutyczne. Było ich sporo swego czasu. To była nasza „rozrywka”. Wyjście z domu. Wyjście do ludzi. Z czasem rozmawialiśmy z Rafałem coraz mniej. Nastał taki czas, że jedynymi słowami, jakie ze sobą zamienialiśmy było to, ile mleka Michalina już dostała i jakie leki trzeba jej jeszcze podać. Nic więcej. Nie było już sił. Mijaliśmy się zupełnie. Nie mieliśmy tutaj prawie nikogo, z kim moglibyśmy się spotkać, pogadać. Każdy dzień wyglądał tak samo. Jedynym, co podnosiło mnie na duchu były słowa od różnych specjalistów, którzy mówili, że robimy w domu kawał dobrej roboty, bo to widać po postępach, jakie nasza córka robiła. Tak, ćwiczenia i wszystkie zalecenia, które dostawaliśmy do domu były przez nas mocno przestrzegane. Prawdę mówiąc tylko wokół tego kręciło się nasze życie. Nic innego dla nas nie istniało. Malutki, najmniejszy wręcz postęp, którego nie dostrzegał nikt poza nami i fizjoterapeutką czy lekarzem był dla nas ogromnym powodem do radości, wzruszeń i motywacją do dalszych działań. To był czas na głębszy oddech. To były krótkie momenty, przebłyski radości, bo później znów wracała normalność. Wracały coraz częściej chwile, w których, kiedy Misia zasnęła, ja wychodziłam z sypialni, osuwałam się po ścianie na podłogę i wypłakiwałam to wszystko. Oczywiście po cichu, żeby ona się nie obudziła. Żeby nie słyszała.

Przyszła jesień. Być może za oknem była piękna, złota. Może nie, nie pamiętam. Za to w moim sercu, w mojej głowie totalna chlapa, słota i mgła. Tak ją zapamiętałam. Coraz częściej płakałam leżąc na ziemi. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam. Choć czasem mi się udawało. Krzyczałam wtedy na Boga gdzie jest i dlaczego nam nie pomaga. To był czas, kiedy zupełnie nie czułam Jego obecności. Wiedziałam, że jest, ale tego nie czułam. Błagałam o pomoc. Cisza. Musiałam poradzić sobie ze swoimi emocjami, by wrócić do córki i być dla niej. Było coraz gorzej. Rano nie miałam sił, żeby wstać z łóżka. Nie miałam sił i chęci. Wiedziałam, co mnie czeka i jak będzie wyglądał mój dzień. Brakowało motywacji. Z dnia na dzień coraz bardziej. Wprost proporcjonalnie do spadku mojej motywacji, samopoczucia i sił, rosło poczucie winy, że nie daje rady. Że przecież mam tylko zająć się swoim dzieckiem. Że przy tak prostym zadaniu każdego dnia na nowo ponoszę porażkę. Że jestem beznadziejna jako matka i jako żona. Przygniatało mnie poczucie winy, że mam czelność pomyśleć: „To nie tak miało wyglądać…” W krytycznych momentach był tylko jeden sposób, żeby rozładować emocje, które rozdzierały mnie od wewnątrz. Uderzałam głową o ścianę. Z całej siły. Na jakiś czas pomagało. Wiedziałam już wtedy, że potrzebuję pomocy. Że nie uda mi się z tego wyjść bez wsparcia specjalisty. Nie było szans. Byłam na psychicznym dnie. Wiedziałam, że nie uda nam się z tego wyjść, jako małżeństwo, jeśli ktoś nam nie pomoże. Sami nie damy sobie rady, to było bardziej niż pewne. Między nami nie było już nic. Zupełnie. Ja w wieku dwudziestu paru lat czułam się jak zmęczona życiem staruszka, na którą żadne szczęście już w życiu nie czeka. Poczucie beznadziei w jakiej się znalazłam i wyssanie ze wszystkich emocji spowodowało, że przestałam odczuwać cokolwiek. Nie widziałam już żadnego sensu. Nigdzie. Byłam w pustce, w nicości. Byłam w piekle. Jestem w stanie uwierzyć, że tak tam właśnie wygląda. Jeśli kiedykolwiek w życiu straciłam nadzieję, to chyba właśnie w tamtym momencie.

Listopad. Nazwa tego miesiąca chyba już zawsze będzie powodowała ciarki na skórze i ścisk w żołądku. To miesiąc, w którym była kumulacja złych wiadomości, emocji i poczucia braku sensu. Mąż musiał pracować praktycznie non stop. Soboty, niedziele, święta. Miałam wrażenie, że prowadziliśmy dwa osobne życia, które łączyły się tylko spaniem w jednym mieszkaniu i opieką nad Misią. Ja w domu, cały czas przy małej. W nocy na łóżku obok niej, żeby mieć wszystko pod kontrolą. Szczególnie jej oddech. Kiedy dłuższą chwilę go nie słyszałam, od razu ją delikatnie szturchałam, zamierając w tym samym momencie. Jak zobaczyłam, że wszystko jest w porządku, sama mogłam odetchnąć z ulgą. Nie pomogło nawet to, że była podłączona do pulsoksymetru całą dobę. Już w klinice nauczyłam się, że to ja pierwsza zawsze zauważam, jeśli coś się dzieje. Parametry na monitorze spadają dopiero po chwili. To sprawdzanie jej oddechu podczas snu zostało mi do dziś. Rafał spał na kanapie w innym pokoju, żeby nie obudzić Misi, wracając z pracy o 6 rano, czy po 22 wieczorem, albo kiedy wychodził na poranną zmianę. To był także czas, w którym kilkoro dzieci z wadą serca odeszło. Każda taka sytuacja zawsze mocno mnie dotyka.

* * *

Kiedy trafiliśmy na oddział intensywnej terapii po pierwszej operacji Misi, zostaliśmy położeni w pokoju numer dziewięć. Mimo, że sala była trzyosobowa, to oprócz nas leżał tam jeden chłopiec, przy którym zawsze czuwała jego mama. Oni trafili tam kilkanaście dni przed nami. Jego mama odezwała się do nas i w ten sposób zaczęła się nasza wspólna droga i myślę, że mogę powiedzieć – piękna znajomość. Ich pobyt w klinice przedłużał się tak samo jak nasz. I mimo, że wyznajemy inną religię, to wsparcie, ciepło i dobroć, jaką otrzymałam od mamy tego walecznego chłopca były przeogromne. Zaprzyjaźniłyśmy się. Byłyśmy w jednej sali, więc każdy dzień spędzałyśmy razem. Dużo rozmawiałyśmy o życiu, o Bogu, o naszych dzieciach. Oni, tak jak my, lawirowali często pomiędzy oddziałem intensywnej terapii i kardiologii, czasem dostając przepustkę na wyjście do domu. Miałyśmy kontakt także wtedy, kiedy byłyśmy poza kliniką. Wpadałyśmy odwiedzić dzielnego chłopaka na oddział przy okazji naszej kontroli kardiologicznej. Zawsze bardzo cieszył się z odwiedzin i często pytał o naszą Miśkę. My po ośmiu miesiącach wyszliśmy z kliniki, a on dalej tam leżał. Niestety przyszedł moment, kiedy jedynym ratunkiem był dla niego przeszczep serca. Czekał na niego bardzo długo. Za długo. W klinice spędził łącznie dwa lata. Kiedy dostałam wiadomość, że jego stan jest bardzo ciężki, pojechałam do kliniki. Niestety, już nie zdążyłam odwiedzić ani jego, ani jego mamy. Nie muszę chyba mówić, że to był listopad. Nie potrafiłam podnieść się po tej informacji. Przepłakałam kilka dni i nocy. Ciężar tego jeszcze bardzo długo był dla mnie trudny do uniesienia. Kontakt z jego mamą, choć już nie tak częsty, pozostał do dziś. Ona, mimo swojej tragedii, cały czas myśli o naszej Michalince, trzyma za nią kciuki i w wiadomości zawsze możemy przeczytać: „Niech Bóg da jej długie i szczęśliwe życie”. To niesamowita kobieta, wiele się od niej nauczyłam.

Czy w tamtym czasie uśmiech był maską? I tak i nie. W pewnym momencie chyba już sama nie potrafiłam tego odróżnić. Na pewno była to w pewnym sensie radość, że ktoś nas odwiedza lub, że my mamy możliwość jechać do rodziny. Na pewno była to wdzięczność za to, że może być, choć w małym stopniu, normalnie. Jak dawniej. Z pewnością była to także maska, by nikt nie domyślił się, że nie daję rady. Przecież każdy mówił, że jestem silna, więc musiałam być. Nie mogłam być słaba. Dziś wiem, że to nie była dobra droga. Rodzice i rodzina starali się odwiedzać nas często, oczywiście na miarę swoich możliwości. To ładowało nasze baterie. Oni nie chcieli nas martwić smutnymi czy złymi informacjami z Polski, bo uważali, że dość mamy już swoich problemów. My chcieliśmy słyszeć i rozmawiać o wszystkim, byle nie wałkować ciągle naszej sytuacji. Chcieliśmy chociaż w ten sposób wyjść z tego naszego „zamkniętego świata”. Musieliśmy przypominać sobie, że poza tym, co jest tu i teraz, też jest życie.

Czy miałam wsparcie? Jak duże ono było? Ciężko mi samej odpowiedzieć na to pytanie, bo przecież najbliżsi byli praktycznie zawsze obok. Najczęściej przez telefon, wideorozmowy, ale jednak byli, zawsze chętni do pomocy. Prawda jest taka, że wsparcie było ogromne, ale ja miałam je takim, jakie pozwoliłam do siebie dopuścić. Za maską silnej i niezniszczalnej mamy, która ze wszystkim sobie poradzi skrywała się osoba, której duszę można porównać do uschniętego kwiatu róży. Przy lekkim dotyku płatki róż odpadają jeden za drugim, a mocniejszy nacisk powoduje, że każdy z nich rozsypuje się w pył. Nigdy nie poprosiłam o pomoc. W tamtym okresie nie podzieliłam się z nikim tym, co się ze mną działo. Każdy mówił mi, że tak świetnie sobie daję radę z sytuacją, w której się znalazłam. Sami w nowym miejscu, w innym kraju. Pomyślałam, że przecież teraz też poradzę sobie sama. Wszyscy piszą, że jestem silna, to pewnie tak musi być.

Reasumując, kiedy myśleliśmy, że najgorsze już za nami, to najtrudniejszy czas dopiero wtedy się tak naprawdę zaczynał. Te wszystkie miesiące w klinice, ale chyba przede wszystkim te poza nią, w samotności i permanentnym stresie ogromnie odbiły się na naszym zdrowiu psychicznym i fizycznym. Nasze zdrowie mocno podupadło, a organizmy były rozwalone. Okropne samopoczucie, zerowa samoocena, poczucie beznadziei i tego, że nie jestem potrzebna towarzyszyło mi każdego dnia. Wstawienie wody na herbatę było szczytem moich możliwości, aż w końcu brakowało mi nawet sił by wstać z łóżka. Choć dziś nie jestem pewna czy był to brak sił czy brak chęci. Czułam, że nie ma po co wstawać. Że kolejny dzień będzie wyglądał tak samo. Mój nastrój w krótkim czasie potrafił zmieniać się od rozpaczy, smutku, strachu do beznadziei, a w końcu totalnego nie odczuwania żadnych emocji. Wiedziałam, że sama sobie nie dam rady. Że jestem na granicy. Byłam pewna, że jeśli ktoś mi… jeśli ktoś nam nie pomoże, to sami sobie z tym nie poradzimy. Byłam przekonana, naprawdę święcie przekonana o tym, że nie będzie już w moim życiu żadnej radości, żadnych pięknych chwil. Byłam pewna, że wszystko, co dobre jest już za mną. Już wtedy wiedziałam, że nikt nie zrozumie, o co mi chodzi. Przecież moje dziecko zostało uratowane. Żyje. Powinnam się cieszyć. Dziś, choć patrzę już na to wszystko z innej perspektywy i dalej uważam, że niewielu zrozumie, przez co przechodziłam i dlaczego, to nadal boję się wracać wspomnieniami do tamtego czasu w moim życiu. Wciąż uważam, że nie jest możliwe wyjście z tego samotnie, bez wsparcia i pomocy. Dlaczego więc nadal tu jestem? Kiedy i w jaki sposób nastąpił przełom?

W listopadzie odwiedzili nas moi rodzice. Najczęściej przyjeżdzali na 3-4 dni, taki dłuższy weekend. W poprzednich tygodniach Rafał pracował coraz więcej. Kiedy dostał plan na ten miesiąc i okazało się, że musi chodzić do pracy także w soboty i niedziele, rodzice zaproponowali, że przyjedzie do mnie moja babcia, aby mi pomóc i po prostu dotrzymać towarzystwa. Początkowo nie chciałam się na to zgodzić, bo przecież po co pojedzie tyle kilometrów. Bo przecież ja daję sobie radę. Bo to niepotrzebne zamieszanie. Ale kiedy mój mąż powiedział, że to dobry pomysł to coś jakby we mnie pękło. Tak, jakby mi mocno ulżyło. Wtedy uświadomiłam sobie też, że udaję silną nie tylko przed całym światem, nie tylko przed własnym mężem, ale także przed samą sobą. Zauważyłam, że usilnie próbuję udowodnić sobie, że dam radę mimo, iż już dawno poległam na każdej płaszczyźnie. Choć teoretycznie wiedziałam o tym już dużo wcześniej, to jednak sporo czasu zajęło mi przyznanie się przed sobą, że przyjazd babci… uratował mnie. To był czas w moim życiu, kiedy nie byłam pewna samej siebie i swojego jutra. Do dziś nie wiem i nie chcę wiedzieć, co by ze mną było, gdyby nie przyjazd mojej babci. Przez dwa tygodnie jedliśmy pyszne babcine obiadki. Piłam ciepłą kawę w towarzystwie. Miałam do kogo się odezwać… Te dwa tygodnie pozwoliły mi trochę się podnieść i przetrwać do grudnia. Grudzień od czasu narodzin Michalinki był dla mnie szczególny. Święta, które mieliśmy spędzić w Polsce, z naszą rodziną. Wyjątkowy dzień narodzin naszej córeczki. To wszystko dawało nadzieję. Miałam motywację, by na to wszystko czekać. Z tyłu głowy jednak cały czas siedziała myśl, że grudzień w końcu minie, a od stycznia wróci nasza „normalność” i ten cholernie ciężki czas.

I mimo, że cały czas jeszcze się tego uczę, to tamta sytuacja pokazała mi, że warto a nawet trzeba korzystać z tej pomocy, którą ktoś chce mi zaoferować. Nieustannie staram się zaprzyjaźnić ze słowami: „Nie daję rady. Pomożesz mi?” Bardzo karciłam się, kiedy w mojej głowie pojawiały się słowa: „Chciałabym odpocząć.”. „Dziewczyno, po czym Ty chcesz odpoczywać? Siedzisz cały czas w domu z dzieckiem, czasem jeździsz na zajęcia czy do lekarza a inni ciężko pracują, by zarobić na chleb. Twoim zadaniem jest tylko opieka nad córką.” Serio, tak w większości wyglądały moje myśli.

Nigdy nie chciałam być mamą, która sobie nie radzi. Mamą, której wszyscy współczują. Nigdy też nie chciałam być mamą – bohaterką. Nie chciałam, by mnie podziwiano. Zawsze wprawiało mnie to w zakłopotanie, kiedy ktoś mówił: „Ja to cię podziwiam.”. No bo co tu do wychwalania? Zostałam mamą i robię to, co inne mamy – dbam i wspieram moje dziecko w rozwoju. A, że dostałam trochę trudniejsze zadanie, trudno. Nie dostałam wyboru, nikt mnie o to nie pytał, czy dam radę. Po prostu musiałam i muszę dawać.

* * *

Przyszedł grudzień. Podświadomie chyba zaklinałam w sercu ten miesiąc, by był lepszy, żeby coś zmienił, bo jak tylko przyszedł pierwszy dzień, jak na pstryknięcie palcami poczułam się lepiej. Wiedziałam, że ten cholerny listopad skończył się i już nie wróci. Z całych sił pragnęłam, aby te święta były dobre. Z bliskością i rodziną na pierwszym planie. Z tego powodu zaczęłam już myśleć o dekoracjach, świątecznej muzyce i wszystkim, co mogłoby wnieść „magię świąt” do naszego mieszkania. Grudzień był dobry. Całkiem sporo się działo. Czas był w większości wypełniony. Ja, zmotywowana swoim postanowieniem, dzielnie tworzyłam własnoręcznie robione ozdoby. Do ideału brakowało bardzo dużo. Ba, trudno było powiedzieć nawet, że jest dobrze. Choć może nawet chwilami było. Na przykład ósmego grudnia, kiedy nasza córeczka obchodziła swoje urodziny. Czułam nieopisaną wdzięczność za to, że możemy świętować ten dzień. Kiedyś nie wybiegaliśmy tak daleko w przyszłość. Nie wiedzieliśmy, co wydarzy się następnego dnia, więc baliśmy się nawet marzyć o torcie urodzinowym. Przyjechał kochany kuzyn Michalinki wraz z rodzicami, by świętować ten wyjątkowy dzień razem z nami. To też był piękny czas. Kiedy pojechali, my pakowaliśmy już walizki, by wreszcie wyruszyć do Polski na upragnione i wyczekane święta. Nie mogłam doczekać się także spotkania z rodziną i znajomymi. Jechałam tam niezwykle podekscytowana i przekonana o tym, że te święta coś zmienią. Tak, jakby Chrystus, który przychodzi na świat, miał narodzić się na nowo także w naszych sercach i zmienić wszystko. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, dlaczego mam w sobie przekonanie, że tak własnie będzie. Kiedy zaczęłam o tym rozmyślać, mój rozum kazał popukać się w czoło i od razu docierało do mnie, że to tylko moje pragnienia. Nic podobnego się przecież nie wydarzy… Choć nawet wtedy nie dawało mi to spokoju i prześladowała myśl, żeby przygotować się na coś wyjątkowego.

Nadszedł czas świąt. Przepiękny czas. Patrzyłam z ogromnym wzruszeniem na wszystko, co się wokół mnie działo. Chciałam zatrzymać każdą chwilę w sercu, zapamiętać każdy ułamek sekundy. Moja ogromna tęsknota wreszcie została ukojona. Patrzyłam na najpiękniejszy obraz, który do tej pory był tylko w moich marzeniach. W moim sercu. Spędzaliśmy święta Bożego Narodzenia w Polsce. Z naszymi najbliższymi. Z Michalinką, która chwilę wcześniej zaczęła stawiać swoje pierwsze kroki, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie było wiadomo czy będzie w ogóle chodziła. Nikt nie wiedział, czy w ogóle będziemy kolejne święta spędzali razem. Byłam szczęśliwa. Czułam niesamowitą wdzięczność za to, co mam. Mimo to, gdzieś w głębi duszy czekałam na coś szczególnego. Na to „coś”. Wigilię spędziliśmy w pięknej atmosferze. Podobnie, jak Boże Narodzenie i drugi dzień świąt. Było naprawdę wyjątkowo. Nic więcej nie było mi potrzebne do szczęścia w tamtym momencie, ale mimo wszystko, podświadomie cały czas czekałam na to „bum”, które miało się wydarzyć. Miało wszystko zmienić. Czyżby to były naprawdę tylko moje wyobrażenia? Czułam się, jakbym wariowała. Z jednej strony pewność i przekonanie o tym, że czeka mnie coś wyjątkowego była tak silna, jakby nadludzka. Z drugiej zaś strony fizycznie byłam w tym miejscu i widziałam, że przecież nic wyjątkowego się nie dzieje. Początkowo nie wiedziałam, jak mam sobie z tymi myślami poradzić. Ostatecznie uznałam, że po tak trudnym czasie byłam bardzo spragniona spotkania z rodziną, towarzystwa, rozmowy na inne tematy niż wada serca, że musiałam sobie to wszystko sama wymyślić.

Święta minęły. Przepiękne momenty zachowałam głęboko w sercu i we wspomnieniach. Wiedziałam, że po powrocie do Niemiec właśnie te wspomnienia dodadzą mi sił. I pewnie każdy teraz zastanawia się, czy wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Nie. Nie wydarzyło się nic. Byłam głupia. Głupia i naiwna. No trudno. Odpuściłam.

„Magia świąt” zaczęła gasnąć od razu po świętach. Każdy myślał już o nowym roku. Co nam przyniesie, jaki będzie. Dobra, nie oszukujmy się. Każdy myślał o sylwestrze i zabawie sylwestrowej lub domówce u znajomych. Nikt wtedy nie wiedział jeszcze, co to jest pandemia. My powitaliśmy nowy rok wśród naszych znajomych. To było fantastyczne uczucie, móc wreszcie spotkać się na luzie po tak długim czasie naszej „izolacji” i świętować. Wiedzieliśmy, że Michalina ma najlepszą opiekę. Mimo wszystko gdzieś w głębi serca czułam zawód i smutek, że ten rok właśnie się kończy, a jednak nie wydarzyło się nic szczególnego. Nic, czego oczekiwałam. Dopadała mnie tęsknota za niespełnionym pragnieniem. Przecież ja byłam tak bardzo pewna, że ten czas odmieni wszystko. A może ja po prostu tak bardzo tego pragnęłam, że wmówiłam sobie, że tak właśnie będzie… Coraz intensywniej docierało do mnie to, że za kilka dni wrócimy do naszego domu do Niemiec i wszystko wróci. Czułam, że tego nie udźwignę.

Na następny dzień mieliśmy zaplanowaną modlitwę wstawienniczą w jednej z parafii w moim rodzinnym mieście. Termin ustalany był trochę na wariackich papierach. Zaczęło się zupełnie niepozornie. Od zwykłej rozmowy z moją ciocią. Z tego, co pamiętam, to chyba o podróżach. Ja wtedy powiedziałam, że marzę o tym, żeby pojechać do Rzymu. Nie mam pojęcia dlaczego wtedy o tym wspomniałam. Nikomu wcześniej o tym nie mówiłam i nie chciałam mówić. Wiedział o tym tylko mój mąż, bo kilka miesięcy wcześniej, podczas spaceru z Michaliną powiedziałam mu, że bardzo chciałabym zabrać Michalinę do Rzymu. Do Watykanu. To było na tamten moment tak szalone, jak i nierealne marzenie, bo każdy z nas wiedział w jakim stanie jest Michalina i że taka podróż to chyba tylko palcem po mapie. Nie spodziewałam się odpowiedzi innej, niż wymowne spojrzenie, mówiące: „Taaak. Przecież pomarzyć możemy”. Oczy wyszły mi prawie z orbit, kiedy usłyszałam: „Okej.” Rafał, który zawsze musi mieć wszystko zaplanowane, poukładane, a takie decyzje jak wyjazd, przemyślane na kilka tygodni czy miesięcy do przodu dał mi do zrozumienia, że nie widzi powodu, dla którego miałoby się to nie udać! Wtedy przez sekundę sama zwątpiłam, czy to na pewno mój mąż. Ale po chwili dostałam takiego wiatru w żagle, że mogłam przenosić góry. Od tamtej pory stało się to moim najważniejszym celem.

Wracając do mojej cioci, spotkałyśmy się po prostu i rozmawiałyśmy o wszystkim. Kiedy wspomniałam o wyjeździe do Włoch, ten temat rozwinął się niewiarygodnie i poszedł w zupełnie nieoczekiwanym przeze mnie kierunku. Wtedy znów obudziła się we mnie nadzieja, że wszystko jest możliwe. Następnie rozmowa potoczyła się właśnie w kierunku modlitwy wstawienniczej. Ja wtedy słyszałam o tym pierwszy raz. Chciałam umówić się na taką modlitwę, aby pomodlić się w intencji naszej córeczki. Było już po świętach Bożego Narodzenia, więc nie zostało już dużo czasu do naszego wyjazdu i szanse, że w tym świątecznym okresie jeszcze ksiądz znajdzie dla nas czas, były bliskie zeru. Ale udało się. Jedyny możliwy termin to pierwszy dzień nowego roku.

* * *

Nowy Rok. Późniejsze popołudnie. Razem z ciocią i wujkiem idziemy na umówione spotkanie. Początkowo luźno rozmawialiśmy wszyscy o nas, o Michalince, którą, jak się okazało zarówno ksiądz proboszcz, jak i pani Beatka kojarzą, bo przecież nie tak dawno zbieraliśmy pieniążki na jej leczenie. Później ciocia z wujkiem zostali z Michalinką, a my, we czwórkę poszliśmy do osobnej kapliczki. I to jest chyba drugi najtrudniejszy moment tej historii, bo ja nie mam pojęcia jak opisać to, co się tam wydarzyło. Do dziś nie potrafię tego zrozumieć, a co dopiero przekazać dalej. Na początku była dość trudna rozmowa z księdzem proboszczem. Musieliśmy zmierzyć się z najtrudniejszymi chwilami w naszym życiu i najtrudniejszymi emocjami. Rozmawialiśmy o Michalince. O tym, ile już przeszła i jak bardzo się o nią boimy. Mówiliśmy też o intencji, z jaką przyszliśmy. Uzdrowienie jej serduszka. Ksiądz pytał później o nas, o to co my czujemy i jak radzimy sobie z tym wszystkim jako małżeństwo. Nie zastanawiając się w ogóle, odpowiedziałam, że nie jest łatwo, ale dajemy radę i między nami wszystko jest w porządku. Wiedziałam, że nie było, ale w głowie cały czas miałam: „Nie my tu jesteśmy najważniejsi. Przyszliśmy tu dla Michalinki, to ona ma chore serduszko.” I cały czas kurczowo się tego trzymałam.

Po tej rozmowie mieliśmy usiąść lub uklęknąć i oddać Bogu wszystko, z czym przyszliśmy. Ksiądz proboszcz modlił się wtedy słowami, których ja nigdy nie wypowiedziałam, ale to było dokładnie jakby wyjął je z mojej głowy. Słowa, którymi on się modlił pochodziły z mojego serca, ale ja bałam się je kiedykolwiek wypowiedzieć. To było niezwykle poruszające doświadczenie. Taka ogromna ulga, jakby ktoś zrzucił ze mnie ciężar, wypowiadając to wszystko za mnie. Z drugiej strony ścisk w żołądku i wzruszenie, bo słyszałam swoje słowa z innych ust i mogłam spojrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy. Wiedziałam już, że trafiliśmy w dobre miejsce. Powiedziałam wtedy: „Boże, pozwalam Ci na wszystko. Działaj. Ty wiesz najlepiej, czego mi trzeba. Ufam Ci bezgranicznie. Nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie. Duchu Święty wypełnij moje serce i ukształtuj je na nowo”. Dalej pamiętam tylko łzy, które jak grochy spływały po moich policzkach. Nie zanosiłam się płaczem, nie czułam smutku. One po prostu leciały, jedna za drugą. Spojrzałam na Rafała, u niego było podobnie. To było tak dziwne doświadczenie. Jakby ktoś otworzył moje serce i zaczął czytać mi, co tam w środku siedzi. Linijka po linijce. Czułam wtedy nieopisany spokój. Nic więcej. Umysł był wolny od wszystkich zmartwień. Jakby mi ktoś w tamtym momencie powiedział: „Słuchaj, o nic już więcej nie musisz się martwić. Daj mi cały ten ciężar i wszystkie swoje zmartwienia. Pomogę ci to nieść. Ty już więcej się nie bój.” Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić to, co wtedy czułam. Jeśli ktoś powiedziałby Ci dzisiaj, że zabierze od Ciebie wszystkie Twoje zmartwienia i tak naprawdę mógłbyś je wszystkie oddać, co do jednego. W dodatku słyszysz, że nie musisz się już o to bać… Zamknij oczy, wyobraź sobie taką sytuację i poczuj tę wolność i ulgę. Może wdzięczność? Szczęście?

Ja dokładnie tak się wtedy czułam. Jakby zabrano ode mnie wszystko. I to nie było złudzenie, raczej doświadczenie tak niesamowicie realne, że teraz też ciężko mi w to wszystko uwierzyć.
Wyszliśmy z tamtąd uśmiechnięci od ucha do ucha. Mam wrażenie, że świat nabierał nowych barw. To było trochę tak, jak w kreskówkach: cały świat jest szary i wraz z każdym krokiem postaci, wszystko staje się kolorowe. Ja czułam, jakby ktoś otworzył mi oczy na to piękno. Jakbym ostatnie miesiące spędziła w jakiejś ciemności i ktoś wyprowadził mnie na zewnątrz. To jak po długim czasie po raz pierwszy zobaczyć słońce. Śmialiśmy się w głos. Byliśmy wręcz upojeni tym szczęściem. W tamtym momencie czułam, byłam wręcz przekonana, że wszystko będzie już dobrze.
Przez kolejne dni żyłam trochę jak we śnie. To był taki sen na jawie. Tamtego dnia, pierwszego stycznia jedna z najważniejszych relacji mojego życia została naprawiona. Tak po prostu. Jakby ktoś pstryknął palcami i cały uschnięty i zaniedbany ogród w momencie odrodził się na nowo, obfitując w soczystą zieleń drzew i najróżniejsze barwy kwiatów. Odrodziła się miłość, której myślałam, że bez wielomiesięcznej terapii i pomocy specjalistów nie da się już uratować. Miłość taka, jak na początku, z motylami w brzuchu i chęcią bycia zawsze obok. Z taką różnicą, że teraz była niezwykle dojrzała. Z szacunkiem i zrozumieniem. Im dłużej to trwało, tym bardziej miałam wrażenie, że za chwile coś się popsuje. Mimo wszystko, nie wierzyłam, że ten jeden dzień może zmienić coś na zawsze. Myślałam, że to tylko tak na początku, a później znów będzie jak dawniej. Ale teraz chyba mogę być już spokojna, bo minęło już sporo czasu, kilkadziesiąt ładnych miesięcy, a to, co działo się przed pierwszym dniem stycznia tamtego roku, już nigdy więcej do mnie nie wróciło. Jakby ktoś odciął grubą kreską to wszystko i dał nam czystą kartę. Dostaliśmy niesamowitą szansę od Boga, żeby móc zawalczyć o siebie. Bo to nie jest tak, że od tamtej pory zawsze jest tak kolorowo. Też mamy lepsze i gorsze dni. Jakieś sprzeczki czy nieporozumienia zdarzają się średnio kilka razy w tygodniu. Tylko teraz wiemy, że wszystko zależy od nas. Wiem, że musimy oboje walczyć i pielęgnować to, co jest między nami, żeby tego nie zepsuć. Kolejnej szansy możemy nie dostać, więc z pomocą Boga, ale jednak wszystko w naszych rękach.

Chciałabym, żeby każdy, kto czyta ten tekst wiedział jedno. To nie jest tak, że u nas teraz wszystko jest kolorowe i nic złego się nie dzieje. Ja mam gorsze dni, słabsze chwile. Nadal mam sporo zmartwień. Czasem zbiega się kilka złych wiadomości w krótkim czasie. Zmartwienia piętrzą się, a strach zaciska gardło. Ja też cały czas szukam odpowiedzi na wiele pytań, trudnych sytuacji czy wydarzeń. Na niektóre z nich znajduję odpowiedź dopiero po latach. Na inne czasem nie dostaje wcale i być może one na zawsze zostaną bez odpowiedzi. Nadal bardzo boję się o Michalinę i zdarzają się chwile, kiedy ten strach mnie przygniata. Zdążyłam poznać wadę jej serduszka już dość dobrze i ciągle jeszcze staram się dowiadywać w temacie postępów medycyny w kardiologii i kardiochirurgii. Znam też wszystkie powikłania, jakie niesie za sobą wada jej serca. Ta wiedza przytłacza. Tak po ludzku zdajemy sobie sprawę z różnych rzeczy, ograniczeń czy możliwości. Tylko, że ponad medycyną jest ktoś jeszcze. Ktoś, kto prowadził umysł i ręce kardiochirurgów podczas pierwszej i każdej następnej operacji. Bo dowodów na to mamy sporo i możemy wymieniać bez zawahania. Bo skoro mówimy lekarzom, że coś się wydarzyło i jesteśmy tego prawie pewni, a oni mówią, że to nie jest możliwe i nic podobnego na pewno nie miało miejsca, to faktycznie, można mieć chwilę zwątpienia. Ale kiedy oni wracają do nas po badaniach z konsternacją i niedowierzanem na twarzy i mówią: „Słuchajcie, było, a nie ma”, to dla nas jest już wszystko jasne. Zbyt wiele razy lekarze nie umieli wytłumaczyć pewnych rzeczy od strony medycznej, żebyśmy ciągle brali to za przypadek lub szczęście. Jasne, można myśleć w ten sposób i wielu z nas tak robi. My na pewno też. Tylko po co, jak można uwierzyć. Zaufać i czerpać z tej studni bez dna. Po co, skoro może być tak, że w końcu jest ci niezręcznie z tą wdzięcznością, bo spotyka cię tyle dobra, że ty tylko dziękujesz. I tak, nadal mam momenty słabości. Nadal czasami płaczę ze strachu i bezradności. Ale wtedy zwracam się tylko w jedną stronę. W Jego stronę. Bo wiem, że On jest. Bo już Go spotkałam. I jestem tego pewna dokładnie tak samo, jak wiem, że wszyscy ludzie wokół mnie istnieją na prawdę, żyją.

Pan Bóg działa w naszym, ale także w życiu każdego z Was przeogromnie. Pytanie tylko, czy chcemy to dostrzec, czy raczej „zwalamy” wszystko na przypadek, łut szczęścia albo sprzyjający los. Dlaczego, kiedy dzieją się w naszym życiu złe rzeczy, to mówimy z wyrzutem „Boże, dlaczego mi to robisz?”, a kiedy spotyka nas jakieś dobro, radość czy nawet uzdrowienie, to wtedy mówimy o swoim niezwykłym szczęściu. Dlaczego tak trudno wtedy zobaczyć obecność Boga… Ja musiałam wiele doświadczyć, żeby nauczyć się to zauważać. Teraz dziękuję Bogu każdego dnia. Nawet za to, że udało mi się znaleźć pół godziny dla siebie i odpocząć. Każdego dnia wieczorem szukam tego, co było w nim dobre i za to dziękuję. Nawet, jeśli danego dnia naprawdę totalnie nic nie szło po mojej myśli, straciłam cierpliwość milion razy czy miałam ochotę wyjść z domu i nie wracać przez tydzień. Każdego dnia oczekiwania zamieniam we wdzięczność. Jest mi z tym bardzo dobrze. Jestem też przekonana, że każda osoba, która staje na naszej drodze nie jest przypadkowa. Każda z nich wniosła coś w moje życie. Czasem zauważam to dopiero po długim czasie. Ale widzę, jak dzięki często jednemu spotkaniu, jednej rozmowie zaczęło się wszystko układać. Podobnie było w przypadku tej historii. Gdyby nie z pozoru zupełnie przypadkowa rozmowa z moją ciocią, prawdopodobnie nie byłoby modlitwy wstawienniczej. Nie byłoby spotkania i błogosławieństwa od Ojca Świętego, bo właśnie wtedy to marzenie stało się realne, ale to temat na osobną historię. Nie wiem, co byłoby z nami. Nic w życiu nie dzieje się bez powodu.

* * *

Boże, jak sobie to wszystko przypominam, jak wracam do tych bardzo bolesnych wspomnień, które chciałam ukryć gdzieś z tyłu i zapomnieć, to czuję przeogromną wdzięczność. Za to, że uczyniłeś nas tak silnych, że daliśmy radę przez to przejść. Gdybym wiedziała na samym początku co nas czeka, mówiłabym pewnie to samo, co słyszę od innych: „Ja na waszym miejscu nie dałabym rady”. Tylko, że my musieliśmy dać. Bo co to znaczy: „nie dałabym rady”? Uczyniłeś nas silniejszymi, niż kiedykolwiek. Pokazałeś, że nie mieliśmy pojęcia o tym, jak wiele możemy razem przezwyciężyć. Jaka potężna siła w nas jest. W naszej wierze, nadziei i miłości. Do siebie nawzajem, ale przede wszystkim do Ciebie. Niezwykle trudno jest dzielić się ze wszystkimi tak osobistymi wspomnieniami i chwilami, ale wiem, że to jest potrzebne. Wiem, że tylko w ten sposób mogę dać świadectwo Twojej obecności, a ta jest w naszym życiu wręcz namacalna. Wiem, że zawsze jesteś obok, na wyciągnięcie ręki choć czasem przez długi czas tego nie widzę. Jesteś. I nikt nie jest w stanie przekonać mnie, że jest inaczej. Bo spotkałam Cię tak realnie, jak spotykam innych.

Dziękuję.

* * *

Nieczęsto słyszałam pytanie: „Dajesz radę? Może potrzebujesz jakiejś pomocy?”. Z reguły było to masowe: „Podziwiam Cię, że dajesz radę. Ja bym na pewno nie dała.” Ja wiem, że było to w dobrych intencjach, ale po takich stwierdzeniach zawsze w mojej głowie pojawiały się dwa przemyślenia: „dlaczego oni myślą, że daję/dajemy radę” oraz „co w takiej sytuacji znaczy – nie dać rady. Co musiałabym zrobić, żeby „nie dać sobie z tym rady”. Uciec z domu? Ze szpitala? A może jeszcze coś gorszego… Przecież wiadomo, że to nie wchodziło w grę. Tu toczy się walka o życie MOJEGO dziecka. Przecież muszę i chcę stać cały czas u jego boku, muszę być nieustannie obok na wypadek, gdyby potrzebowała mojej pomocy. W opiece nad Misią starałam się dawać z siebie 110%. Sto dziesięć procent „tamtych” możliwości. Starałam się zapewnić jej wszystko, co mogło jej pomóc, ale w moim odczuciu zawsze byłam niewystarczająca. Zawsze miałam do siebie pretensje, że za dużo płakałam, że za dużo krzyczałam. Z drugiej strony w mojej głowie zawsze robiłam za mało. Za mało ćwiczyłam, za rzadko jej czytałam, ciągle miałam do siebie pretensje, że nie wyrobiłam się z jedzeniem, fizjoterapią czy zabawą i nie podałam jej leku na czas. Na tym skupiona była cała moja, nasza uwaga. Reszta świata w ogóle nie istniała w naszym odczuciu. Zapomnieliśmy całkowicie, że jest gdzieś „inne życie”. Tak, jak wcześniej wspomniałam, byliśmy bardzo skupieni na opiece nad Michalinką i dawaliśmy z siebie naprawdę wszystko. Natomiast coraz bardziej brakowało nam sił na inne, zupełnie proste i podstawowe rzeczy. Często jest tak, że ci, którzy cierpią najbardziej, w towarzystwie śmieją się najgłośniej. Warto o tym pamiętać.

Po napisaniu tego tekstu, dałam go do przeczytania mężowi, pierwszej osobie, która widziała ten post. Kiedy zapytałam go jakie odczucia, emocje i przeżycia towarzyszyły mu wtedy w poszczególnych sytuacjach, bez zastanowienia odpowiedział, że dokładnie takie same. Na pytanie, czy w którymś momencie minęłam się z prawdą, odpowiedział, że nie. To chyba też mówi wiele. A ja odetchnęłam z ulgą, że nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego.

Wierzę… Nie. Jestem przekonana o tym, że Bóg ma przygotowanych dla nas jeszcze mnóstwo fantastycznych rzeczy. Dla każdego z Was także.

„Ludzie, Pan Bóg jest tak inny, tak fantastycznie przerastający nasze pojmowanie, że… nie ma o czym gadać. Co tu gadać…? Nie możemy ogarnąć rozumem komórek nowotworowych, a Boga chcemy zrozumieć?!”

Ks. Piotr Pawlukiewicz „Z braku rodzi się lepsze”

P.S. Ten post napisał się „sam” 😉 Co prawda na napisanie najtrudniejszych momentów czekał aż od sierpnia ubiegłego roku. Ja strasznie bałam się wracać do tamtego czasu. Blokowałam sama swoje myśli. Ale kiedy teraz zdecydowałam się dokończyć i usiadłam, to zdania znów same układały mi się w głowie.

23 odpowiedzi na “Świadectwo. Jedno z wielu.”


  1. Kochana Olu, dziękuję.
    Nasz pierwszy pobyt trwał tylko 3 miesiące. Kilkakrotnie wracaliśmy na it, niejednokrotnie Pan Bóg dawał nam więcej, niż moglibyśmy sobie wymarzyć. Twój wpis jest piękny ❤

    Polubione przez 1 osoba

  2. Piękny wpis ❤️❤️❤️ Oleńko
    Bardzo dziękujemy za piękne i wzruszające słowa. Za to że Was mamy ❤️🙏 🙏 Jesteśmy z Was bardzo dumni Kochani ♥️♥️♥️♥️🙏

    Polubione przez 1 osoba

  3. Szacunek za sile i walkę 💪, pragnienie podzielenia się dobrymi i złymi emocjami 🙌 .Samych szczęśliwych i radosnych chwil na każdy dzień . pozdrawiam

    Polubione przez 1 osoba

  4. Od początku wirtualnej znajomości z Wami czułam w Waszej historii działalność Boga. Czytałam kolejne posty nie tylko z troską i przejęciem o dalsze losy Waszej Rodziny, ale również z poczuciem, że Bóg przez Was działa. I że to Bóg pokierował mnie, żeby poznać Waszą historię. Nie jestem w stanie zrozumieć, co przeżyliście. Ale chcę żebyście wiedzieli, że jestem Wam wdzięczna za Waszą odwagę bycia świadkami Boskiej Działalności. Obyście zawsze w trudnych chwilach pamiętali, gdzie jest źródło Waszej siły. Pamiętam o Was w modlitwie.

    Polubione przez 1 osoba

  5. Oluś po przeczytaniu tego postu brakło mi słów…Ale pojawiło się wzruszenie i natłok myśli w głowie. Dziękuje i ściskam mocno😘😘😘

    Polubione przez 1 osoba

  6. Pamiętam jak dziś te chwile gdy spotykaliśmy się w pokoju socjalnym na kardiologii Każde z nas walczyło o swoje dziecko To jest trudne do opisania co dzieje się w naszych sercach i umysłach w chwilach walki o życie chorego dziecka Jak ta sytuacja niszczy nasze małżeństwa i rodziny Jak wpływa na życie pozostałych dzieci Wiele z emocji o których piszesz jest mi dobrze znanych a Bóg prowadzi nas każdego dnia I choć dzielą nas kilometry chcę Cię przytulić bardzo mocno i powiedzieć JESTEŚ WIELKĄ WOJOWNICZKĄ I ZASŁUGIJESZ NA TE WSZYSTKIE POCHWAŁY A MIŚKA JEST TAK CUDOWNA BO CZUJE TWOJĄ BEZWARINKOWĄ I BEZGRANICZNĄ MIŁOŚĆ

    Polubione przez 1 osoba

    1. Niestety, to bardzo trudne emocje. Ciężko odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. Dziękuję za Twój komentarz i za te słowa ❤️ One tyczą się także Ciebie. I każdego rodzica, który musi zmierzyć się z chorobą swojego dziecka. Przytulam z całych sił!! ❤️

      Polubienie

  7. Wiele odwagi wymagał ten wpis, szacunek dla Ciebie i Twojej rodziny. Nikt, kto nie znalazł się w takiej sytuacji nie może wiedzieć co czuliście. Serce ściska, jak teraz to do mnie dociera. Dziękuję Ci za tem wpis,.za te słowa o braku siły , zwątpieniu, ale przede wszystkim o nadziei. Cieszę się Waszym szczęściem i trzymam kciuki za dalsze spełnianie marzeń. ❤

    Polubione przez 1 osoba

  8. Brak mi słów na to co przeczytałam. Myślę, że każdy powinien to przeczytać żeby zrozumiem czym są prawdziwe problemy i żeby nauczyć się cieszyć z małych rzeczy. Niestety większość z nas potrafi tylko narzekać, sama stwarza sobie problemy i nie dostrzega dobra, które go otacza. Zawsze to wiedziałam a teraz po przeczytaniu jeszcze bardziej uświadomiłam sobie, że WIARA czyni CUDA i pomaga przetrwać najgorsze. Dużo zdrówka życzę. Miłości już nie trzeba bo Wasza jest wielka i prawdziwa.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Bardzo dziękuje za te wszystkie słowa. Cieszę się, że po takim czasie od publikacji tego tekstu, on nadal krąży po sieci i trafia do nowych osób. Jeszcze raz dziękuje za komentarze. To wiele dla mnie znaczy. Dobrego tygodnia! Pozdrawiam 😉

      Polubienie

  9. I jeszcze jedno nie obwiniaj siebie za myśli, że jesteś złą matką czy żoną, że masz ochotę czasami zamknąć drzwi z drugiej strony. Ja matka zdrowych dzieci z przyziemnymi problemami też często tak myślę. Mało tego każda z nas mimo że się nie przyzna nie raz o tym myślała. Tylko dla Ciebie to jest wytłumaczalne u mnie to zwykła Bezsilność. Dziękuję za ten tekst. Dało mi to dużo do myślenia i spojrzenia na pewne rzeczy w zupełnie inny sposób. Jeszcze raz pozdrawiam.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.